nr 128, 02-06-2007


i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Cyrulik - upiór z przeszłości


Cyrulik sewilski Gioachino Rossiniego ma w Warszawie piękną tradycję. Wprowadzony przez Karola Kurpińskiego w 1825 r. do Teatru Narodowego przy placu Krasińskich cieszył się ogromną popularnością.

     Taką, że pokazano go na inaugurację nowego gmachu Teatru Wielkiego w 1833 r. z dołączoną sceną baletową, muzyką tancerską Kurpińskiego. W 150. rocznicę śmierci kompozytora, dyrygenta i dyrektora warszawskiej opery (przypadającą 18 września br.) Teatr Wielki - Opera Narodowa powraca do tego dzieła i do pomysłu Kurpińskiego (balet w choreografii Janiny Niesobskiej wykonano na zakończenie opery).

Pierwsza i jedyna w tym sezonie premiera operowa naszej głównej sceny nie jest jednak niczym nowym, tylko przeniesieniem produkcji Teatro del Maggio Musicale we Florencji granej od 1994 roku w reżyserii José Carlosa Plazy (nadzorowanej przez jego asystenta Damiano Michieletta).

Hiszpański reżyser stworzył tradycyjny, mieszczański spektakl kostiumowy, któremu brakuje dobrego smaku, dowcipu, polotu. Plaza, nie siląc się na budowanie jakiekolwiek inscenizacyjnego kontekstu, skonstruował konwencjonalną operę w kiczowatym scenograficznym entourage'u autorstwa swego rodaka Sigfrida Martin-Begué. Pseudoartystyczne bohomazy hiszpańskiego malarza trudno pominąć - są wszędzie. W pergoli z gajem pomarańczowym pojawiają się przed naszymi oczyma tandetne obrazki Sewilli. Kostiumy tego samego autorstwa nawiązują do postaci komedii dell'arte. W takim też kierunku rozwija się myśl Plazy, który w komedii Beaumarchais'go skoncentrował się tylko na tym, co powierzchowne i błazeńskie. Paradoksalnie jednak florencko-warszawski Cyrulik rzadko kiedy wywołuje uśmiech, jeśli już, to poirytowanie - tanimi efektami (pomarańcze podczas burzy świecące jak na dyskotece), nieudolnym aktorstwem, plakatową scenografią. Upiór z przeszłości. Jakby teatr operowy zatrzymał się w latach 70.

Jeśli już ktoś przysłużył się temu spektaklowi, to zdecydowanie dwaj artyści. Znakomity Artur Ruciński - Figaro zaśpiewany z temperamentem, wdziękiem, aktorstwem. Ruciński odnajduje w postaci Figara dwa oblicza: jest dowcipnisiem, flirciarzem, ale też oddanym kompanem, postacią, którego każde wejście popycha akcję do przodu. Warto też wsłuchać się w prowadzenie Amerykanina Willa Crutchfielda. Nie jest to wprawdzie typ dyrygenta, który cenię najbardziej, jednak pod pozorem elegancji i lekkości czuć było dyscyplinę, sprężystość, pomysł na Rossiniego. Poza dobrymi partiami Anny Lubańskiej (Berta) i Rafała Siwka (Don Basillio) pozostali śpiewacy wypadli bezbarwnie, zwłaszcza wynalazki dyrekcji - ukraińska śpiewaczka Alina Peretyatko (Rozyna) i macedoński tenor Blagoj Nacoski (Hrabia). Porażka. Spektakl, po którym pozostaje uczucie znużenia, w głowie zaś piętrzą się pytania o kondycję naszej pierwszej sceny operowej.



Jacek Hawryluk


    strona główna     recenzje premier