nr 253,
  28-10-2008

i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Gounod drogi i rozerotyzowany


Nowy "Faust" Charles'a Gounoda przyjęty został w Operze Narodowej entuzjastycznie. Jak każdy warszawski spektakl Roberta Wilsona. Trudno jednak odmówić racji tym, którzy oskarżają amerykańskiego reżysera o odcinanie kuponów od dawnych sukcesów.

    Inna sprawa, że pomimo upływu lat specyficzny sceniczny język Wilsona nie traci nic ze swej atrakcyjności. Po raz kolejny podziwiać mogliśmy teatr wystudiowanego, manierycznego gestu, zakomponowanego precyzyjnie ruchu oraz znakomitej reżyserii światła. Ogromne wrażenie robiły zwłaszcza sceny zbiorowe, jak choćby rozgrywający się na jarmarku akt II. Choreografia Bogdana Gola więcej miała tu wspólnego z dosadnością i rubasznością mechanicznych szopek niż z wdziękiem i elegancją klasycznego baletu. Wilson nie unikał wcale takich ludowych skojarzeń - widać to w podszytej niewybredną groteską reżyserii postaci Mefista, żywcem przeniesionej to z renesansowej komedii dell'arte, to z XK-wiecznej mieszczańskiej operetki. Bez wątpienia tragikomicznemu odczytaniu mitu Fausta sprzyjają partytura i libretto Charles'a Gounoda - ograniczone do wątku erotycznego i pod wieloma względami bliższe rodzajowo ludowym podaniom niż opartemu na nich monumentalnemu dramatowi Goethego. Nie przez przypadek w ojczyźnie poety dzieło francuskiego kompozytora wystawia się często pod tytułem "Małgorzata".

Niestety uroku doskonałego scenicznego mechanizmu nie miały już sceny solowych arii czy duetów. Odseparowane, niekomunikujące się w tradycyjnym tego słowa znaczeniu postaci nazbyt często zdawały się gubić w monumentalnej przestrzeni, abstrakcyjnej scenografii oraz labiryncie Wilsonowskich gestów. Wyjątek stanowi tylko pierwsze spotkanie Fausta z Mefistofelesem - jeden z najmocniejszych punktów przedstawienia oraz majstersztyk symboliczno-kosmologicznej gry przestrzenią.

Warszawski "Faust" to w gruncie rzeczy katalog sprawdzonych Wilsonowskich chwytów, które nie zawsze układały się w fascynujący, oryginalny spektakl. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że pomimo obfitości drobnych pomysłów amerykańskiemu reżyserowi zabrakło całościowej, spójnej wizji interpretacyjnej.

Oczywiście obrońcy Wilsona powiedzą, że miał to być przecież "teatr formy, nie interpretacji". Tym boleśniejsze poczucie niedosytu pozostawiają dwa dosyć konwencjonalne i pozbawione głębszego rozwinięcia chwyty - Mefistofeles w roli alter ego samego Fausta oraz wewnętrznego reżysera spektaklu.

Preferowany przez Wilsona dystans i minimalizm w inscenizacjach operowych ma służyć uwypukleniu roli muzyki. W wypadku warszawskiego "Fausta" nie był to do końca rozsądny zabieg. Nieźle z partyturą Gounoda - konwencjonalnym, acz wyśmienitym popisem romantycznej muzyki dramatycznej - uporała się orkiestra pod dyrekcją Gabriela Chmury. Gorzej wypadli soliści - z młodej międzynarodowej obsady zastrzeżeń nie budził tyko hiszpański tenor Jose Louis Sola (Dr Faust). Ale już w partii Małgorzaty (włoska sopranistka Anna Chierichetti) oraz Mefistofelesa (rosyjski bas Władimir Bajkow) nie zabrakło drobnych technicznych wpadek oraz momentów interpretacyjnej bezradności.

Bilans warszawskiego "Fausta"? Za ogromne pieniądze zrealizowano interesujące, ale nie do końca udane przedstawienie kultowego reżysera, który najlepsze lata ma już za sobą. Z tym większym utęsknieniem czekam na obiecywane operowe debiuty młodych polskich reżyserów dramatycznych.



Michał Mendyk