nr 46,
  16-11-2008



i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



"Faust" miły dla oczu


    Robert Wilson w teatrze operowym przemawia własnym językiem. Niechętnie odwzorowuje na scenie zawartą w partyturze historię, nie dba przesadnie o treść dzieła i jego konteksty, unika interpretacji, zaś w szkicowaniu scenografią i światłem przestrzeni ucieka od dosłowności. A wszystko w imię misternie skonstruowanej sekwencji pieszczących wzrok obrazów, które mają towarzyszyć dźwiękom. Bo Wilson rezygnuje z teatralnych ornamentów, nawet tradycyjnie pojmowanej dramaturgii, by oddać cześć muzyce. Tyle tylko że wyciągniętą dłoń amerykańskiego reżysera muszą bez kompleksów uchwycić śpiewacy, dyrygent i muzycy. Jeśli tego nie zrobią, widz otrzyma spektakl kulawy - adorujący oko, irytujący ucho.

Szkoda więc, że długo oczekiwana inscenizacja "Fausta" Charlesa Gounoda okazała się sukcesem połowicznym. I nie jest temu winna orkiestra, która pod batutą Gabriela Chmury grała z niekłamanym entuzjazmem. Dyrygent dopilnował, aby partytura została rzetelnie zrealizowana. Smyczki stopił w subtelną, zależnie od sytuacji cieniowaną rozmaitymi emocjami tkankę. Z instrumentów dętych drewnianych wydobył ciepło i liryczne westchnienia. Waltornie nagle nabrały blasku i intonacyjnej stabilności, zaś kiedy trzeba, mocno artykułowane, a kiedy indziej ledwie muskane dźwięki perkusji wzbogacały brzmieniowy konglomerat.

Gdyby tylko podobną dyscyplinę artystyczną wykazali śpiewacy ! Jedynym artystą, który poradził sobie z powierzonym mu zadaniem, był rosyjski bas Vladimir Baykov. Jego Mefistofeles zaskakiwał głosową zręcznością, dźwiękowym dowcipem, nie mówiąc o aktorskiej swobodzie. Nie przeszkadzały nawet zbyt ciche dźwięki niskie: Baykov wyraźnie górował nad pozostałymi śpiewakami, szczególnie Jose Luisem Solą, który wcielił się w tytułową postać. Nie dość, że barwa hiszpańskiego tenora przerażała nieelegancką przenikliwością i brzmieniem forsownym, to w trudnych technicznie momentach trzymałem kciuki, aby głos śpiewaka nie załamał się lub nie wybił niekontrolowanym kiksem. Gdzieś pośrodku uplasowała się Włoszka Anna Chierichetti, która choć poprawna głosowo, zaproponowała Małgorzatę bezbarwną, absolutnie pozbawioną muzycznego seksapilu, który mógłby Fausta skusić. Z partią Walentego męczył się także Adam Kruszewski, co dziwi, wszak artysta to doświadczony i należący do czołówki polskich głosów.

Przyznać trzeba, że Wilson nie ułatwił śpiewakom zadania. Postaci oplótł siecią rytualnych gestów, aktorską ekspresję wcisnął w gorset precyzyjnie przemyślanej choreografii, twarz skrępował grubym makijażem, a ciała odział w historycznie uzasadnione kostiumy. Oprócz nieznacznych scenograficznych sugestii ubrania to jedyne odwołania do realiów historii niemieckiego doktora. Charakterystyczny dla amerykańskiego reżysera teatr czystej formy, z silnie oddziałującą na widza ascetyczną, pełną piersią oddychającą przestrzenią, śmiałymi nawiązaniami do teatru orientalnego z jednej strony, kpiną z operowej konwencji z drugiej, ową fenomenalną grą świateł i cieni, rozgrywaniem scen zbiorowych jak trójwymiarowej partii szachów (znakomity taniec diablic podczas Nocy Walpurgii), w warszawskiej produkcji zatem silnie rezonował.

W drobiazgowo zakomponowanych freskach większego znaczenia nie miały więc emocje, które pchnęły Fausta do podpisania paktu z zabawnym, groteskowo naszkicowanym Mefistofelesem. Jedynie funkcję przypisu pełnił zabieg utożsamienia tytułowej postaci z diabłem (podobne czerwone surduty), a seksualnie nieokreślony Siebel (mężczyzna to czy kobieta?) okazał się li tylko genderowym żartem. Nawet posągowa dziewica Małgorzata nie musiała kipieć erotyzmem. Bo istotą "Fausta" Roberta Wilsona - nie Charlesa Gounoda! - było wywołanie estetycznego zachwytu, a nie sprowokowanie artystycznego wstrząsu.



Daniel Cichy