Nr 141, 19.VI.2006



Szkolne gry z Mozartem



Wiele pomysłów mieli realizatorzy "Czarodziejskiego fletu" w Operze Narodowej, ale efekt ich starań wyszedł zdecydowanie poniżej oczekiwań


       Kiedy już podczas uwertury Achim Freyer ukazał świat, w jakim umieścił akcję dzieła Mozarta, jasne stało się, że nie będzie to tradycyjne przedstawienie. Niemiecki reżyser zbudował gigantyczną klasę szkolną, w której rzędy ławek wznoszą się pionowo do góry, wyznaczając drabinę społecznej hierarchii. Na górze umieścił profesorską katedrę dla Sarastra i Królowej Nocy. Na dole zaś błąkał się parweniusz Papageno, któremu nigdy nie będzie dane wspiąć się choć o szczebel wyżej. Do tego świata wtargnął Tamino, by zdobyć wtajemniczenie, ale także miłość Paminy.

Achim Freyer pozostaje wierny swej jarmarczno-burleskowej estetyce, która przyniosła mu uznanie w świecie. Jego styl jest łatwo rozpoznawalny i wyjątkowy, można go polubić albo odrzucić. Obraz uczniowskiej klasy, wykreowany w Warszawie, z początku fascynuje oryginalnością ujęcia Mozartowskiego dzieła, im dłużej jednak trwa przedstawienie, tym zachwyt coraz bardziej mija.

To już szósta inscenizacja "Czarodziejskiego fletu", jakiej dokonał Achim Freyer. Zawsze w tej prostej bajce, jak twierdzą jedni, lub skomplikowanej przypowieści filozoficznej, jak uważają inni, dostrzega sprzeczność między światem władzy a światem prostych ludzi. Tak było nawet w cudownie zabawnym, rozegranym na arenie cyrkowej spektaklu na festiwalu w Salzburgu w 1997 r. Jak wiele innych realizacji Freyera, cechowała je jednak konsekwencja interpretacyjna. Tym razem pomysł okazał się zbyt wykoncypowany, a utwór Mozarta z trudem się do niego nagina, mimo że reżyser pozmieniał teksty mówionych dialogów, by uzasadnić swoją interpretację. Do obrazu zhierarchizowanej szkoły Freyer w miarę rozwoju akcji nie ma nic do dodania. Zniknął element zaskoczenia, reżyser ratuje się ciągłym ogrywaniem pomysłu z uczniowskim kiblem, a w ten sposób magiczny teatr przegrywa z niewyszukanymi żartami.

Każdy spektakl Freyera ma też jedną istotną cechę. W przeciwieństwie do innych reżyserów, pragnących unowocześnić operę, on wie, że trzeba co pewien czas ograniczyć pomysły, by oddać pierwszeństwo muzyce. Być może więc warszawski "Czarodziejski flet" miałby inną wartość, gdyby publiczność mogła delektować się tym, co skomponował Mozart.

Kazimierz Kord od uwertury poprowadził całość dynamicznie, ale muzyce brakowało mozartowskiej klarowności, frazy zbyt często rwały się, miast płynąć lekko do całkowitego wybrzmienia. W premierze wystąpili wyłącznie polscy - w większości młodzi - wykonawcy i otrzymaliśmy smutny obraz rodzimej wokalistyki. Z wyjątkiem świetnego aktorsko i swobodnie śpiewającego Artura Rucińskiego (Papageno)‚ próbującego mu dorównać Remigiusza Łukomskiego (Sarastro) oraz Katarzyny Trylnik (Papagena) cala reszta zaprezentowała szkolny poziom, często poniżej przeciętności. To był spektakl pełen brzydkich dźwięków, kłopotów intonacyjnych i nieumiejętności wspólnego śpiewania w scenach zbiorowych. Próby nagłośnienia śpiewaków jeszcze bardziej obnażyły ich braki, a Trzej Chłopcy z chóru Alla Polacca wspomagani przez kolegów z kanału orkiestrowego brzmieli jak z playbacku.

Jakże innego charakteru nabrała ta muzyka, gdy na krótko pojawił się Adam Kruszewski (Kaznodzieja), a zwłaszcza, gdy w finale do głosu doszedł chór Opery Narodowej. Choć przez chwilę objawił się geniusz Mozarta, ale to stanowczo za mało, jak na premierę przygotowaną z okazji jego 250. rocznicy urodzin.

Wolfgang Amadeusz Mozart "Czarodziejski flet". Reżyseria, dekoracje, kostiumy, maski, światła Achim Freyer, przygotowanie chóru Bogdan Gola, dyrygent Kazimierz Kord. Teatr Wielki-Opera Narodowa, premiera 16 czerwca



Atrakcyjne premiery przykrywają stare problemy



Minął pierwszy rok nowej dyrekcji Opery Narodowej


Czarodziejski flet" kończy pierwszy sezon przygotowany przez dyrektorski tandem Kazimierz Kord Mariusz Treliński. Obok opery Mozarta zobaczyliśmy "Andrea Cheniera" i "La Boheme" w reżyserii Mariusza Trelińskiego oraz "Wozzecka" w ujęciu Krzysztofa Warlikowskiego. Dodać do nich trzeba wieczór baletowy słynnego Jiřiego Kyliana oraz trzy interesujące inscenizacje utworów współczesnych w cyklu "Terytoria" na scenie kameralnej.

Każda z propozycji zasługiwała na uwagę, prowokowała do dyskusji. W Operze Narodowej rozpoczął się proces odświeżania repertuaru i unowocześniania sposobu prezentacji klasycznych dzieł, by pozyskać nową publiczność. Uznać to trzeba za sukces, który wszakże nie powinien przysłonić nierozwiązanych od lat problemów największego teatru w Polsce.

Nowi dyrektorzy musieli modyfikować swe zamierzenia. Ogłoszony jesienią ub. roku wzorem światowych scen plan wszystkich przedstawień do końca sezonu często więc bywał zmieniany, wypadały kolejne tytuły, zwłaszcza baletowe. W styczniu minister kultury rozwiązał spór w kierownictwie, odwołując dyrektora naczelnego Sławomira Pietrasa, ale nie uspokoiło to nastrojów w teatrze. Przeprowadzone ostatnio przez związki zawodowe referendum przyniosło krytyczne oceny dyrekcji, co może stać się zarzewiem kolejnych konfliktów.

Nadal nie podjęto zasadniczej reformy teatralnych struktur, a związki zawodowe chcą jak w przeszłości utrzymać swą pozycję. Trudna jest sytuacja finansowa Opery Narodowej, dyrekcję zaś czeka skomplikowane zadanie stworzenia zespołu solistów, by podnieść poziom muzyczny spektakli. Na to potrzeba i pieniędzy, i precyzyjnego planu artystycznego na kolejne lata, a obu tych rzeczy w finale sezonu brakuje.

JACEK MARCZYŃSKI






    strona główna     recenzje premier