nr 407 (43/2016)
  25-10-2016

i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Szpetota i sromota, czyli "Goplana" w Teatrze Wielkim-Operze Narodowej


Wbrew rozmaitym doświadczeniom z Teatrem Wielkim-Operą Narodową, wiązaliśmy z inscenizacją "Goplany" Władysława Żeleńskiego pewne nadzieje.

    Choć opera ta liczy sobie równo 120 lat, dla dzisiejszej publiczności jest utworem nowym i nieznanym – istnieje tylko jedno trudno dostępne nagranie z wykonania koncertowego (Polskie Radio, 2000), a w Warszawie ostatnie w pełni sceniczne wystawienie "Goplany" miało miejsce kilkadziesiąt lat temu. Opera ta nie jest zatem obciążona tradycją wykonawczą, co daje reżyserowi i dyrygentowi niezwykłą okazję stworzenia dzieła niejako od podstaw – to rzadkie w przypadku utworów innych niż najnowsze prapremiery.

Jest to jednak zaleta tylko pod warunkiem, że dysponują oni wizją i wyobraźnią oraz potrafią wykorzystać możliwości, jakie daje partytura. W przypadku "Goplany" są one niemałe. Role solowe są zróżnicowane i wyraziście nakreślone przez kompozytora, partia orkiestry miejscami jest bardzo pięknie zinstrumentowana i ma spory potencjał nastrojotwórczy. Wyraźnie słabsza jest partia chóru, który brzmi, jakby był doklejony na siłę, bo tego wymaga konwencja gatunkowa – eklektyczna, czerpiąca również z grand opéra i opery włoskiej.

Największym jednak mankamentem samego dzieła jest jego libretto, niemogące się równać z "Balladyną" Słowackiego, na której oparty jest utwór. Język libretta jest karykaturalny (może wynika to z nieudolnej archaizacji), obfituje w niezamierzony komizm, postacie chwilami gadają bez ładu i składu. Zabawne, że Władysław Żeleński, ojciec Tadeusza Boya-Żeleńskiego, uważanego za jednego z lepszych stylistów przedwojennej polszczyzny, notabene całkiem u niego nowoczesnej, umuzycznił tekst o tak wątpliwej wartości literackiej – watowany powtórzeniami, rymami częstochowskimi, napuszony i mało komunikatywny. Nie jest to kwestia odmienności języka końca XIX w. od dzisiejszej polszczyzny – dość powiedzieć, że parę lat wcześniej Bolesław Prus wydał "Lalkę", której język nie wydaje nam się dziś zbyt przestarzały.

Z takim tekstem pracować trzeba szczególnie ostrożnie i powinno się mieć do niego ogromny dystans. W przeciwnym razie powstaje parodia. "Rankę czy plamkę uleczymy snadnie / Chodź, żebyś tylko wyglądała ładnie", "Siostra twoja rwie maliny / A ty ostrzysz nóż swój siny!", "Miałażbym znowu do chaty wrócić / I jak gad podły pełzać u nogi?", "Wichry i burze, pomścijcie srom / Panie! Ty w górze, ześlij twój grom!" to kilka przykładów, które świadczą o tym, jak niełatwa to materia.

Niestety, tak jak bełkotliwe bywa to libretto, tak bełkotliwa była reżyseria Janusza Wiśniewskiego. Rzadko widzi się spektakl okraszony taką masą kompletnie niezrozumiałych środków. Historia jest dość prosta, świetnie odbiorcom znana, i tylko to jakkolwiek ratuje tę inscenizację – a jest ona zlepkiem przestarzałych rekwizytów i gestów reżyserii teatralnej z lat 80. i 90., które próbują udawać nowoczesność. Wygląda na to, że reżyser zarzucił scenę bezlikiem środków, w nadziei, że któryś może zadziała.

Wiśniewski jest jednocześnie autorem scenografii i kostiumów do przedstawienia, stworzył więc dzieło poniekąd totalne. Mogliśmy zobaczyć rozbudowany chór oraz statystów w lśniących plastikowych zbrojach i kostiumach z różnych epok. Niektórzy wyglądali jak wyjęci ze znanych obrazów, byli przedstawiciele wszystkich stanów, w tym chłopiec w stroju biskupa, oraz Matki Boskie i korpusy w garniturach z żarówką zamiast głowy.

Całość uzupełniły projekcje (współautorstwa Ewy Krasuckiej – o jej dziwnych pomysłach pisaliśmy jakiś czas temu), z których najbardziej intrygująca przedstawiała coś jakby włochaty rogal ze skwaśniałą miną i powiewającą chorągiewką, przypominający bezoar wydalony przez jakieś zwierzę. Być może ta projekcja jest kluczem do odczytania inscenizacji, bez którego jej tajemnica pozostaje nieprzenikniona.

Najgorsze było to, że reżyser zaniedbał relacje między postaciami i dostrzegł potencjał chyba jedynie w grafomańskiej warstwie literackiej libretta. Był najwyraźniej przekonany, że opowiada piękną, baśniową historię o świecie nadprzyrodzonym i dzielnych rycerzach, a w rezultacie zobaczył w utworze tylko to, co najbardziej oczywiste i wyświechtane. Nie pokusił się o najmniejsze przekontekstowienie, nie wyzyskał chociażby tematu związanego z dominującą rolą postaci kobiecych (Balladyna i Goplana to spiritus movens akcji). Bohaterami spektaklu, zamiast ludzi i duchów, uczynił chaotyczne kostiumy i scenografię. Motywacja postaci jest jednowymiarowa, nieprzekonująca psychologicznie: najwyraźniej w szeroko pojętym średniowieczu roiło się od "podłych gadów", "gromów" i "sromów", a malin było jak na lekarstwo – i stąd cały problem oraz konflikt dramatyczny.

Kiepska reżyseria byłaby do zniesienia, gdyby przedstawienie szło do przodu pod względem muzycznym. Niestety dyrygent, Grzegorz Nowak, nie zaproponował nawet szczątkowej interpretacji: uniemożliwiał solistom zbudowanie kulminacji w ariach, przez co powstawało wrażenie, że jest ich w utworze za dużo i ciągną się w nieskończoność; tempa były mdłe i uśrednione; barwna instrumentacja nie mogła wybić się spod brzmieniowej urawniłowki. Jedyne jakkolwiek zaistniałe efekty instrumentacyjne to wyłącznie te najbardziej ewidentne, które nabierały jednak jarmarcznego charakteru. Chór miał ładne fragmenty (na przykład "Skarż się, wierzbo płacząca"), ale zabrakło całościowej koncepcji jego wykorzystania w utworze. Najbardziej dojmujący był jednak brak współpracy dyrygenta z solistami, którym Nowak nie pozwalał oddychać i których często zagłuszał, jakby nie wiedział, że kiedy sopran śpiewa niski dźwięk, to orkiestra nie może grać forte. Takich elementarnych błędów można by wymienić jeszcze wiele. Wygląda na to, że dyrygent podszedł do partytury z lekceważeniem rzadko spotykanym na taką skalę nawet w tym teatrze.

Na szczęście – a zarazem niestety – udało się zgromadzić względnie dobrą obsadę. Niestety – bo z takimi wykonawcami można było zrobić o wiele więcej. Na szczęście – bo uratowali oni to przedstawienie przed totalną katastrofą, do której wespół prowadzili je dyrygent i reżyser. Napięcie dramaturgiczne zawdzięczaliśmy chyba głównie spontanicznemu działaniu części śpiewaków. Ich zdolności aktorskie i interpretacyjne rozwinięte są w różnym stopniu, a zatem jednym udało się więcej, a innym mniej. Na przykład Wioletta Chodowicz (Balladyna) ma bardzo duże doświadczenie i nie takie partie już w życiu śpiewała (Halka, Rusałka, Maria w "Wozzecku"), więc poradziła sobie z najbardziej wielowymiarową i rozbudowaną rolą w "Goplanie". Zdołała po części oprzeć się niszczącemu wpływowi dyrygenta, ale nie na tyle, żeby partia ta mogła dołączyć do jej sztandarowych ról. Wielka szkoda, ponieważ głosowo idealnie do niej pasuje. W podobny sposób spojrzeć trzeba na występ Katarzyny Trylnik (Alina) – szczególnie w modlitwie z finału pierwszego aktu oraz w znakomitym współdziałaniu z Chodowicz w scenie zabójstwa. Trzecia główna bohaterka, Edyta Piasecka (Goplana), z innym dyrygentem również mogłaby stać się ikoniczną odtwórczynią tej roli, ale i tak udało jej się zrobić sporo – pojawiła się na scenie w trudnym momencie, bo na samym początku opery, i z miejsca stworzyła wciągający, wręcz wzruszający klimat. Karolina Sołomin (Skierka) została dobrze obsadzona i ciekawie rokuje. Od poziomu koleżanek wyraźnie odstawała niestety Małgorzata Walewska (Wdowa), której kiedyś nie można było odmówić urody głosu, ale problematyczna technika zbiera już swoje żniwo. Aktorstwo i dykcja są ważnym atutem Walewskiej, trudno natomiast przejść do porządku dziennego nad wadliwą intonacją.

Wśród mężczyzn wyróżnił się Rafał Bartmiński (Grabiec) – sprawa z nim przedstawia się podobnie jak z Piasecką i Chodowicz. Szansa na świetną rolę została udaremniona przez dyrygenta. Śpiewak uratował, co mógł, dzięki charyzmie i pewności w głosie. Pewnie w swoich rolach czuli się również Arnold Rutkowski (Kirkor) i Mariusz Godlewski (Kostryn), interpretacyjnie byli jednak za blisko (braku) wizji dyrygenta – wypadli sztywno i bez wyrazu, choć czysto technicznie nie było to złe śpiewanie.

Niewykluczone, że inscenizację tę zrobiono po to, żeby dobrze wyglądała w transmisji – skoro Teatr Wielki zainwestował w profesjonalne studio, to pewnie chce z niego korzystać. Być może dzięki sprawnemu kadrowaniu i reżyserii transmisji (3 listopada na stronie internetowej TW-ON) spektakl ten ujawni uroki niedostrzegalne z widowni. Przynajmniej wizualnie – bo nie istnieje chyba taka technika, która byłaby w stanie skompensować lekceważenie i brak koncepcji brzmieniowej dyrygenta.



Gniewomir Zajączkowski, Szymon Żuchowski