nr 1 (1125),
  8-01-2012



i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Narodowa aborcja


    Dla tych, którzy darują sobie obejrzenie najnowszej inscenizacji Halki w Operze Narodowej, przedstawiam krótkie streszczenie tego, co działo się na scenie. Ma ono tę samą proporcję do zamysłu inscenizatorki, co jej stosunek do oryginalnego tekstu i didaskaliów wydrukowanych w programie.

Na chasydzkie wesele w restauracji „U kucharzy" przychodzi Halka, i dokonuje z Januszem czynów lubieżnych na jedynym nienakrytym stole, między bażantami (to mogłoby być, jako że Janusz doskonały w śpiewie i postaci). Gorzej z Dziembą, zamienionym tutaj na wodzireja konferansjera z mikrofonem. Potem chasydzi z lokajami odtańczyli mazura, w którym maestro Minkowski wykrył wpływy wiedeńskie, mimo że Moniuszko nigdy tam nie był, nie oglądał telewizji, radia nie słuchał, a nuty sprowadzał wyłącznie z Berlina i Warszawy. W arii "Gdybym rannym słonkiem..." Halka przymierzała buty, a Jontek, jako magazynier, pił z gwinta i rzucał skrzyniami, śpiewając "I ty mu wierzysz biedna dziewczyno". Przed przerwą ściany lokalu najeżdżały na weselników, oni je odpychali i w tym tumulcie spadła kurtyna.

W drugiej części na punkcie widokowym Gubałówki stał facet przy lunecie i - molestowany przez zbłąkaną tirówkę - śpiewał "Po nieszporach przy niedzieli...". Następnie zabrzmiały tańce góralskie z odkrytymi niedawno wpływami wiedeńskimi. Na scenę wyjechało dwóch łyżwiarzy (tak, tak, na wrotkach!), a potem zatańczono coś, co przypominało dawne układy Paplińskiego i Wesołowskiego, ale zaledwie źle zapamiętane. Choreograf - jak napisano w programie studiował taniec współczesny i historię na Uniwersytecie w Kielcach, więc może dlatego. Nagle między górami stanęła... wersalka, na której rozsiadł się Jontek, z głową Halki na udach, aby odśpiewać "Szumią jodły...". Tenor z dobrą aparycją, ale głosem za lekkim. Jeśli każą mu to śpiewać za często i za głośno, boję się, że może przestać mówić. Teraz nastąpiło chwilowe olśnienie. Z góry zjechały elementy ołtarza, tworząc potarganą, ale przyciągającą wizję kaplicy w scenie zaślubin. Na krótko. Wszystko zepsuł spuszczony na linie Anioł, Halka na tej samej wersalce, z rękami ubabranymi na czerwono aborcją, śpiewająca "O mój maleńki..." (wokalnie kreacja wybitna, scenicznie niestety podzieliła los tego panoptikum), oraz Janusz sparaliżowany na stojąco. Wkrótce na środku sceny legła protagonistka, uśmiercona pocałunkiem Anioła, mimo że chór śpiewał właśnie "Już za późno, utonęła biedna już...".

W jednym z wywiadów reżyserka nazwała dawne wykonawczynie Halki „bidulkami w kierpcach". W imieniu Kruszelnickiej, Korolewicz-Waydowej, Zboińskiej-Ruszkowskiej, Wermińskiej, a po wojnie Czepielówny, Kaweckiej, Fołtyn, Rumowskiej-Machnikowskiej, Kinasz-Mikołajczak, Kujawińskiej i Zagórzanki (a wymieniam tylko te, które ważyły więcej niż 200 funtów i śpiewały Halkę w XX wieku) - energicznie protestuję! W chwili klęski arcydzieła polskiej opery przywołuję ich niezapomniane, fascynujące kreacje, podtrzymujące kolejne pokolenia narodu w przekonaniu, że "Jeszcze Polska nie zginęła".

Mocodawców gorszących ekscesów scenicznych w Operze Narodowej wzywam do opamiętania, a woźnych teatralnych proponuję na chwilę zwolnić z posłuszeństwa, aby mogli przepędzić kijami reżyserkę i pomocników. Ale nie dyrygenta! - jedyne światła w tunelu tej teatralnej aborcji.

To tyle na Nowy Rok, o którym w dawnej Polsce mówiono, że jest tradycyjną datą moniuszkowskich premier.



Sławomir Pietras