nr 73
  10-01-2012

i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Halka i Halka


Oba przedstawienia były, przynajmniej w zamyśle, ambitne. Żadnej cepelii i staroświeckiego realizmu. "Halka" - opera narodowa, czyli obowiązkowa i prowincjonalna - miała odzyskać blask, stać się dziełem współczesnym, uniwersalnym, fascynującym

    Dwie "Halki", tydzień po tygodniu, i to bez żadnej rocznicy - to się nie zdarza często.

W Krakowie postawiono na doświadczoną ekipę - reżysera i scenografa Waldemara Zawodzińskiego, Łukasza Borowicza jako kierownika muzycznego, Janinę Niesobską - choreografkę. Atrakcją miał być Mariusz Kwiecień w roli Janusza (niestety rozchorował się i zdołał zaśpiewać tylko pierwszy akt pierwszej premiery). W Warszawie najjaśniejszą gwiazdą był dyrygent Marc Minkowski, co zapowiadało wydarzenie, a także dowodziło, że dyrekcja narodowej sceny dołożyła wszelkich starań, by "Halka" zabrzmiała jak najlepiej, a może i rewolucyjnie. Za sceniczną interpretację odpowiadali młodzi realizatorzy: Natalia Korczakowska (reżyseria), Anna Met (scenografia), Tomasz Wygoda (choreografia).

Oba przedstawienia były - przynajmniej w zamyśle - ambitne. Żadnej cepelii i staroświeckiego realizmu. W Krakowie mieliśmy oglądać rzeczywistość z perspektywy Halki, ofiary ślepej miłości. W Warszawie - zderzenie dwóch światów, Kultury i Natury. Z przedpremierowych wywiadów przebijał niepokój (dziennikarzy), czy opera Moniuszki jest aby naprawdę interesująca, czy udźwignie współczesne interpretacje, czy wreszcie ma szansę zaistnieć poza Polską. I Minkowski, i Borowicz byli pełni entuzjazmu. Pomysły reżyserów - śmiałe i intrygujące. "Halka" - opera narodowa, czyli obowiązkowa i prowincjonalna - miała odzyskać blask, stać się dziełem współczesnym, uniwersalnym, fascynującym.

W Krakowie "Halka" blasku nie odzyskała, choć na scenie błyszczało bardzo, za sprawą rozbuchanej scenografii z metalu, pleksiglasu, neonów i kolorowych świateł. Z tą tandetną nowoczesnością kontrastowały kontusze, XIX-wieczne suknie, góralskie stroje. Nie tylko kostiumy, ale i sposób gry: stały operowy zestaw stereotypowych, wyrazistych gestów ilustrujących emocje. Jedyną postacią, o której można powiedzieć, że została zinterpretowana, zarówno przez reżysera, jak i śpiewaczkę, była Halka (Ewa Biegas); bardziej skupiona na własnym cierpieniu niż na miłości do Janusza, pogrążająca się w wewnętrznym świecie. W szarej sukience wyglądała jak zakonna nowicjuszka, oddająca się miłości nie z tego świata - idealnej i wiecznej, a nie uczuciu do niewiernego panicza. Oklaskiwanego (zasłużenie - śpiewał świetnie, mocnym i pełnym głosem) Tomasza Kuka (Jontek) reżyser nie obdarzył już uwagą. Jontek był silnym, cierpiącym z miłości mężczyzną, ale to raczej zasługa osobowości śpiewaka, a nie reżysera.

Zawodziński poprzestał na nieustannym produkowaniu widowiskowych rebusów, nużących już po minucie, a trwających znacznie dłużej. Halka spotyka się z Januszem wśród lampionów, które niewierny kolejno gasi, a potem w ogrodowym labiryncie, nad którym zawisa ogromna ćma trupia główka. W drugiej części pojawia się wielki krucyfiks, na tle zastygłego w żywy obraz orszaku weselnego. Halka nie skacze do potoku, ale zjeżdża do zapadni, wśród płatków kwiatów rozrzuconych przez ślubny orszak, pod złoconym ołtarzem przedstawiającym Zwiastowanie.

Dekoracja jest nie tylko rozrzutnie symboliczna, ale i mało urodziwa - zwłaszcza ćma nad chwiejącym się plastikowym labiryntem, lampiony z supermarketu czy bardzo ozdobne srebrne kanapy ustawione po obu bokach sceny (z jednej strony na samym początku zasiadają na nich matrony w czerni, z drugiej - gromada księży i purpuratów, co zapewne ma przypominać o uwikłaniu Janusza w tradycje rodowe i religijne).

W jakiej sprawie to wszystko, trudno się zorientować. Jeżeli chodziło o błyskotliwe operowanie campowym nadmiarem, to się nie powiodło. To nie był camp, ale przaśny kiepski gust.

Natalia Korczakowska w "Halce" odnalazła współczesne konflikty społeczne, czy też raczej obraz nierówności, obcości i nieprzystawalności dwóch światów - sterylnego świata Janusza i ludzkiego świata Halki. I skupiła się na rozwiązywaniu zadania, jak konsekwentnie pokazać ową obcość Zadań wzięła na siebie więcej, i razem ze scenografką pilnie je wypełniła. Ta pilność okazała się jednak zabójcza.

Zadanie pierwsze: dwa światy. Jeden oglądamy już przy zajmowaniu miejsc: dwie wielkie pionowe ściany wyłożone białymi kafelkami. Gdy brzmi uwertura, staną się ekranami, na których pokazani zostaną Janusz (Artur Ruciński) i Zofia (Małgorzata Pańko) - jak wyglądają, jak się ubierają, jak siadają do stołu. Czarno-biali, na białym tle, eleganccy, smutni, osobni, znerwicowani (projekcja Kobasa Laksy to niemal dokładna kopia duńskiego krótkiego filmu "Perfect Human" Jorgena Letha z 1967 roku.)

Białe kafelkowe ściany z uwertury rozsuwają się, tworząc wielkie sterylne wnętrze; w tylnej ścianie wycięty jest prostokątny pokoik z arrasem i stylowymi meblami (i dwoma pięknymi chartami). Lokaje w pudrowanych perukach pilnują porządku. Dziemba to współczesny pretensjonalny wodzirej, ale goście zaręczynowi pod smokingami noszą słuckie pasy, a stetryczały Stolnik odziany jest w kontusz. To rozwiązanie kolejnego zadania: "jak połączyć współczesność z elementami sarmackimi" - tyle że nie bardzo wiadomo, o co w owym połączeniu chodzi. Żeby dać do zrozumienia, że klasy wyższe się nie zmieniają? Podkreślić aspiracje współczesnych Januszów?

Świat Janusza jest nie tylko sterylny, ale i nieprzyjemny, zwłaszcza w sferze uczuć. Dobór naturalny w klasach wyższych pokazany jest jako uprzedmiotowiający obie strony ceremoniał seksualny w gromadzie identycznych klonów. Grupa mężczyzn patrzy na grupę kobiet w czerwonych sukniach. Jeden z nich wybiera kobietę, bezceremonialnie obmacując kolejne, jedna z nich wybiera mężczyznę, obmacując kolejnych. On to Janusz, ona to Zofia. Dobrali się jak w korcu maku, można rzec.

Tę obrzydliwą, choć estetyczną rzeczywistość zakłóca Halka (Wioletta Chodowicz - wspaniała, skupiona i przejmująca). Rozpuszczone włosy, luźna sukienka, płaskie buty, kożuch - w każdym detalu różni się od wysztafirowanych dam. Halka to Natura i prawdziwe uczucie, ucieleśnienie prawdy. I operowa heroina; gdy wyśpiewuje swój ból, z balkonów widowni obrzucają ją kwiatami mężczyźni w smokingach. Janusze kochają cierpiące kobiety, ale na scenie, nie w życiu.

Jontek (Rafał Bartmiński) to również dziecię Natury; w jasnej koszulinie, spodniach i butach z cholewami wygląda jak chłop z podręcznika. Spotkanie Halki i Jontka z Januszem rozgrywa się na obrzeżach cywilizacji, wręcz na śmietniku: biała ściana przesuwa się w prawo (choć w dramatyczniejszych chwilach ożywa i napiera na chórzystów), na horyzoncie czerń, na pierwszym planie pudła i kontenery z resztkami przyjęcia. Jontek to wrażliwy i nieco ciapowaty młodzieniec, zapamiętujący się w cierpieniu, z masochistyczną zawziętością smarujący się ziemią, którą przyniósł w podołku z głębi sceny. Dla kontrastu Janusz w tej scenie kompulsywnie wyciera sobie ręce chusteczkami podawanymi przez lokaja.

O ile w części pierwszej Korczakowska skupiła się na kontrastowaniu, o tyle w drugiej postawiła sobie więcej zadań. Od drobniejszych - jak niekonwencjonalnie pokazać Giewont, po trudniejsze - jak rozegrać tę historię w kilku porządkach: przeszłości i teraźniejszości, życiu i teatrze, realności i wnętrzu duszy.

Giewont istotnie jest niekonwencjonalny: w połowie wysokości sceny zawisła półka z kilkoma rycerzami (leżącymi i stojącymi). W roli górskiej doliny - wielka metalowa niecka z widokową lunetą na jednym krańcu. Przy lunecie zapiewajło i wyginająca się dyskotekowo panna w mini. Ale chór jest już zgrzebnie i operowo ludowy, pańszczyźniany, chwilami nawet czołga się na kolanach. Wśród staroświeckiego chóru przemyka para sportowych łyżwiarzy-rolkarzy, podskakują zakopiańskie misie, a do tańców góralskich dołącza dziewoja w mini (tańczy męski układ; jest tak wyemancypowana, że los Halki jej raczej nie grozi).

Kolejny plan czasowy i estetyczny to Młoda Polska: Dudziarz (Czesław Gałka) stał się faunem z Malczewskiego, Janusz w kierezji wygląda, jakby się urwał z "Wesela", a Zofia i reszta towarzystwa prezentują współczesne wersje odzieżowej chłopomanii.

Zmierzamy do finału, żarty na bok - będzie poważnie, duchowo, a nawet mistycznie. Halka poroniła. Krwawi. Przejęty lud dotyka jej jak świętej męczennicy. Z góry zjeżdża efektownie zdekonstruowany, jakby zatrzymany po wybuchu w filmowej stopklatce wiejski kościół. Wśród rozrzuconych w powietrzu belek - ołtarz z aniołem. Janusz i Zofia biorą ślub. Czas zastyga. Wszyscy nieruchomieją. Halka jeszcze odciąga Janusza od Zofii, ale to manekin, fantom jej chorej wyobraźni. Anioł sfruwa z ołtarza i pocałunkiem przynosi Halce wieczny spokój.

Zadań było stanowczo za dużo; pierwsza część spektaklu jeszcze się trzyma, ale w drugiej z wielu można by zrezygnować, zwłaszcza z czysto dekoracyjnych pomysłów na Giewont (Giewont nie jest w tej operze niezbędny), czy Dudziarza-fauna. Żarciki ze współczesnego Zakopanego też nie są potrzebne - czemu nagle reżyserka zapragnęła tam skierować ostrze satyry?

Rebusy Korczakowskiej może nie są tak łopatologiczne jak u Zawodzińskiego, no i lepiej wyglądają; wielka przestrzeń sceny i światło ustawione przez Felice Ross odbierają im przynajmniej część dosłowności. Ale historia Halki nie jest w stanie przyjąć wszystkich tych pomysłów. Urok tej opery polega na prostocie. Nie przysłużyły się jej krzyżujące się czasy, przestrzenie i dyskursy, często nieporadnie pokazane, zawiłe, pełne niezamierzonych śmieszności (Jontek przynoszący ziemię w podołku, żeby odegrać teatr rozpaczy, anioł chybotliwie zjeżdżający na linie) i urwanych wątków.

Szkoda, zwłaszcza że Moniuszko zabrzmiał atrakcyjnie; po świetnej, błyskotliwej uwerturze było i dramatycznie, i lirycznie, i dziarsko. Jak trzeba.



Joanna Targoń