2011-12-30



i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Sezon na "Halkę"


"Halka" Stanisława Moniuszki, nasza opera narodowa, nie schodzi z afisza. W grudniu pojawiły się dwie nowe inscenizacje. Całkowicie różne, do wyboru - przaśnie lub nowocześnie.

    O krakowskiej, w reżyserii Waldemara Zawodzińskiego, niewiele da się powiedzieć dobrego. Spektakl, jakich wiele - klasyczny, ale przy tym archaiczny, bez iskry i pomysłu. Proste, oczywiste odczytanie libretta w stylu szlachecko-narodowym. Jeśli oczekujemy od współczesnej opery czegoś więcej, koniecznie trzeba wybrać się do Teatru Wielkiego.

W Warszawie "Halkę" przedstawiła Natalia Korczakowska, która reżyseruje głównie w teatrze dramatycznym. W operze pracowała dotąd tylko raz - w ubiegłym sezonie wystawiła z powodzeniem "Jakoba Lenza" Rihma.

Jej "Halka" jest spektaklem współczesnym, ale nie miejmy złudzeń - ten tytuł nie istnieje bez tradycji, folkloru, odniesień do przeszłości. Oglądając spektakl Korczakowskiej, byłem pewny, że reżyserka cały czas o tym pamięta. Jej doświadczenie i instynkt dramatyczny się sprawdziły, a delikatne szczegóły przypominają, jaką historię oglądamy - są tu eleganckie smokingi z kontuszami, namiastka szlacheckiego salonu, stylowo ubrani górale, metaforyczny Giewont.

Poza tym jest to jednak opowieść współczesna. Korczakowska nie interesuje się losem pańszczyźnianych chłopów. Dramat Halki jest dla niej historią współczesnej kobiety, do nieprzytomności zakochanej, zdradzonej, wykorzystanej (która na scenie traci dziecko). Korczakowską interesuje jeszcze coś więcej - "Halka" jako dramat społeczny początków XXI w. Jako studium rozpadającego się współczesnego społeczeństwa, w którym znowu bardzo ważną rolę odgrywają podziały ekonomiczne. Podział na "kasty", na tych, którzy mieli i mieć będą, i na tych, którzy nigdy takiej pozycji nie osiągną, przez co spychani są na margines. Odnajduję w tym myśleniu falę oburzenia, która przelała się w ostatnim czasie przez Europę i Amerykę, protesty i kontestację. To ujęcie ideologiczne, ale zaprezentowane z pomysłem.

Podoba mi się w tym spektaklu to, że Korczakowska, trzymając się ściśle libretta, opowiada współczesną historię - nie zmienia jednak fabuły, nie ingeruje w tekst, nie dodaje nowych wątków. Jest wierna Wolskiemu i Moniuszce, ale jest kobietą żyjącą w XXI wieku. Nie tworzy muzeum jak Zawodziński w Krakowie.

Spektakl ma piękne fragmenty - mazur, cały pierwszy akt iskrzący się bajecznymi kolorami, szalone tańce góralskie (które są zresztą otwartą kpiną z cepeliady Krupówek), wreszcie metaforyczny finał. Nie jest happy endem - bo być nie może - ale pozostawia nadzieję.

Spektakl ma też wady - składa się z porozrzucanych elementów nieukładających się w jedną całość. Jakby zabrakło ostatniego szlifu. Muzycznie opera pod batutą Marca Minkowskiego mknie do przodu - jest lekka, potoczysta, dynamiczna. Daleko jej do XIX-wiecznego sentymentalizmu. Minkowski ożywia partyturę, nadaje jej świeżości. Nie zawsze jednak sukces jest pełny - zbyt dużo jeszcze niedoróbek zwłaszcza w scenach zbiorowych. Skład solistów wydaje się optymalny: Wioletta Chodowicz (Halka), Artur Ruciński (Janusz), Rafał Bartmiński (Jontek) i Małgorzata Pańko (Zofia). Gdyby tylko wszyscy przywiązywali taką samą wagę do tekstu i jego deklamacji, byłoby znakomicie.

O takiej obsadzie w Krakowie można jedynie pomarzyć. Wobec niedyspozycji Mariusza Kwietnia (jeszcze na premierze zaśpiewał tylko w pierwszym akcie) spektakl w Operze Krakowskiej rozpadł się na kawałki - pozostali śpiewacy nie zapewnili choćby minimalnego komfortu wokalnego. Po co zatem wystawiać w tym samym czasie ten sam tytuł, skoro są problemy ze znalezieniem przyzwoitej obsady?



Jacek Hawryluk