23/28.01
  30-01-2012



i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Nie daj się Halka!


Przy odrobinę innych okolicznościach to mógłby być mój los.

    Gdy oglądałam "Halkę" w reżyserii Natalii Korczakowskiej w Teatrze Wielkim, przypomniała mi się Joaśka z pewnej greckiej wyspy nieznanej masowej turystyce. Moja imienniczka pracowała w małym hotelu na uboczu, gdzie zajmowała się codziennym sprzątaniem piętnastu pokoi i przygotowywaniem śniadań. Zmywała i znosiła humory seksistowskiego właściciela, który darł się nieustannie i niekiedyją poklepywał, ale byt ponoć dobrym pracodawcą. Brakowało młodych Greków chętnych do takiej roboty i gdyby sprawy miały się inaczej, Grecja by może nie zbankrutowała, a Joaśka nadal robiłaby zapiekanki w budce pod dworcem Warszawa Centralna. Pochodziła z małego miasteczka we wschodniej Polsce, z niezamożnej rodziny. Taka sobie polska dziewczyna, która nie chciała się poddać nieprzyjaznym warunkom swojego habitusu i ruszyła w świat. Przy odrobinę innych okolicznościach to mógłby być mój los.

Dlatego, że to mógłby być mój los, piszę o współczesnej Halce imieniem Joaśkajak o siostrze, choć zapewne salonowe komunistki zachwycałyby się głównie jej dłońmi, które niewątpliwie wyglądały na spracowane bardzo po proletariacku. Inaczej być nie mogło. Joaśka przyjechała do stolicy za chlebem i pracowała, jak mówiła, w gastronomii. Budka z zapiekankami była ciasna, zwłaszcza od czasu, gdy właściciel postanowił wzbogacić ofertę o kebab. Potem za lepszym chlebem wyjechała Joaśka do Grecji. Tam znów gastronomia. Najpierw trafiła do restauracji na Krecie, ale złamała sobie rękę przy zmywaku i ją wyrzucili. Że nie powinno się tak wyrzucać? Że odszkodowanie? Zawracanie dupy, machnęła ręką Joaśka i wzniosła toast. Jakoś się wykaraskala i ruszyła dalej. Przy kolejnej butelce wina (dla Joaśki słodkiego, bo wytrawne, jej zdaniem, to kwas i nie da się pić) opowiedziała mi parę warszawskich i kreteńskich historii kuchennych. Historie (i mówię mu wtedy, won z łapami, brudasie, a on jak mnie nie huknie!) zapisały się najej ciele. Na tych dłoniach, które wzruszyłyby komunistki. Na zębach, z których parę straciła bezpowrotnie, bo zęby należą do tego najsmutniejszego właśnie rodzaju życiowych strat, które mogą zastąpić tylko namiastki.

Miała 23 lata i z dumą opowiadała, że na greckiej wyspie zarabia na nasze prawie dwa siedemset miesięcznie. I to nie licząc napiwków, jakie zostawiają zamożni tuiyści z gatunku tych, którzy szukają miejsc, gdzie nie ma turystów, a jeśli już, to koniecznie w takim samym rodzajujak oni. Dla Joaśki ta przecudna daleka wyspa była, jak mówiła, zwykłym zadupiem.

A jednak Joaśka poznała na wyspie pewnego Persa, nielegalnego imigranta z Iranu. Na greckiej wyspie narodziła się miłość między Polką a Persem. Gorąca i trochę zakazana (jak ja tego swojego Armanka do domu zawiozę, to padną normalnie!). Miłość przetrwała lato ijesień, a zimą Joaśka i Arman ruszyli na północ. Mieli siebie i plany zakrojone na swoją miarę, ale nie bez rozmachu. Imię Joanna pochodzi z hebrajskiego i oznacza laskę Boga, Arman to po persku wojownik, jak dowiedziałam się od samego posiadacza tego pięknie brzmiącego imienia, które w połączeniu z wyglądem rzeczonego Persa może jednak wzbudzić panikę wmniej odpornych celnikach nalotnisku. Celem Joaśki i Armanabyła Szwecja i dotarli tam bez przygód. Ona nadal planowała pracę w gastronomii (bo mam, kurna, doświadczenie), on na budowie z tego samego powodu. Nie pobyli jednak długo, bo Arman byl mocno nielegalny i wyrzucili ich z tego przyjaznego, choć chłodnego kraju. Ruszyli wdalszą wędrówkę już jako małżonkowie i ostatni raz słyszałam o Joaśce, gdy dotarli dojego ojczyzny, Iranu.

Myślałam o Joaśce od zapiekanek podczas przedstawienia "Halki" w warszawskiej Operze Narodowej. Ojej rękach, poczuciu humoru i sile. Pierwsza część dzieła Moniuszki, zagrana wbrew tradycji lekko niczym wioska opera, pięknie, była zaskoczeniem Jakiego nie spodziewałam się po tym utworze i jakie wprawiło mnie w nastrój radosnej, choć podszytej lękiem antycypacji. Ucieszyłam się, że reżyserka zauważyła to, co najważniejsze: główny temat "Halki" to nierówność społeczna i kobieta, która jest jej ofiarą. Ale nie ofiarą bezwolną. Halka w pierwszym akcie walczy. Nie daje się. Upomina się o swoje, jak wwypowiedzi przedpremierowej zapowiadał Marc Minkowski. Bardzo dobrze radzi sobie z tą rolą Wioletta Chodowicz. To Halka z ikrąjak moja Joaśka od zapiekanek.

Bałam się więc, co będzie dalej. A dalej było, niestety, słabo. W drugim akcie Halka została zmiażdżona walcem, i to nie Straussa oczywiście, co też zresztą byłoby bolesne. Mam na myśli walec polskiego patosu w wersji hard core. Przewaliły się po niej tłumy, włączając chór jakiś pańszczyźniany na kolanach, pannę z dyskoteki, dwa białe misie z Krupo wek i dwoje rolkarzy. Stratowana przez nadmiar pomysłów Halka na tyle straciła siły, że śpiewała już głównie w pozycji horyzontalnej. Wcale jej się nie dziwię. Nawet silna kobieta ma granice wytrzymałości. Towarzyszący jej Jontek, taki Jaś poczciwiec, starał się, jak mógł, i ratowało go tylko to, że grał go śpiewak dużej klasy i pewnie dużej przyszłości we wdzięczniejszych rolach (Rafał Bartmiński). Anioł śmierci, który zakończył męki Halki pocałunkiem, dla wszystkich był wybawieniem.

Nie przepadam za na silę unowocześnianymi operami i "Traviata" Mariusza Trelińskiego nadal odbija mi się czkawką. Ale "Halka" ma potencjał, który nie został tu wykorzystany. A można tak, jak zrobi! to Leon Schiller w najsłynniejszej nadal realizacji utworu Moniuszki (pierwsza inscenizacja miała miejsce w 1950 roku w Poznaniu). Jego "Halka" była zideologizowana i czerwona jak sztandar Kraju Rad, ale artystycznie konsekwentna i spójna. Krystaliczna. Uczyłam się o tym przedstawieniu Schillera na zajęciach z wiedzy o teatrze i do tej pory pamiętam własne młodzieńcze zdumienie, że można było tak sobie sprytnie różne treści wszyć w narodową operę obowiązkową, która wtedy wydawała mi się ciężkawa i mało inspirująca.

Społeczny konflikt w "Halce" Korczakowskiej rozmył się w niejasnościach i inscenizacyjnym, młodopolskim wręcz rozpasaniu. Czy Halka reprezentowała tu naturę, prawdę, czyste uczucia? Wieś? To dlatego Jontek mazał się ziemią z takim upodobaniem. A Janusz? Ambicje miastowych? Tęsknotę za tradycją? Oderwanie od niej? Uczuciową sterylność świata nowobogackich? Czy to dlatego wycierał ręce w chustkę z uporem godnym lepszej sprawy? A Dudziarz-faun to cytat? A po co? Kierownik grupy teatralnej, w której spędziłam wieki temu parę ciekawych i pewnie ostatnich w życiu tak beztroskich miesięcy, pytał takich jakja młodych ludzi na scenie: - A wiesz, dziecko, co robisz? To zrób to tak, żeby inni też wiedzieli, co robisz.

Marzy mi się więc inna "Halka". Prostsza. Współczesna i po Schillerowsku czysta. Obrazoburcza. Transgresywna. Jeśli już unowocześniamy, to na całego. Radykalnie. Marzy mi się "Pomsta Halkowa" ("Pomsta Jontkowa" już jest, słusznie zapomniana).

Halka w inscenizacji Korczakowskiej roni dziecko w finałowych scenach i to jest oczywiście tragiczne. Ale równie smutnym, jeśli nie tragiczniejszym wydarzeniem dla kobietyjest aborcja. Utrata, na jaką kobieta decyduje się z własnej woli. I coś, do czego nie ma prawa w Polsce. Aborcję o wiele łatwiej byłoby zrobić bogatej miastowej Zofii niż Halce albo Joaśce od zapiekanek. A więc taką Halkę chciałabym zobaczyć. Z historią i silnymi rękoma Joaśki. Wrzuconą w naszą polską rzeczywistość. Do bólu (kobiecego) aktualną. Bo w tym kraju wszystkie mamy coś z Halki.



Joanna Bator