nr 48/29.11,
  24-11-2015



i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Mario Fołtyn, módl się za nimi!


    W 50. rocznicę otwarcia "Strasznym dworem" odbudowanego Teatru Wielkiego w Warszawie odbyła się pierwsza internetowa transmisja tego spektaklu. Jest to osobisty sukces dyr. Waldemara Dąbrowskiego. W ramach kilkuletniej renowacji i modernizacji gmachu doprowadził on do zainstalowania supernowoczesnej platformy streamingowej, która pozwala transmitować na żywo dowolne wydarzenia artystyczne. Dyrektor, aby o tym opowiedzieć, wyszedł przed kurtynę, ale tak zestresowany - a przecież jest świetnym oratorem - jakby przed chwilą ktoś doniósł mu, że wkrótce otrzyma dymisję.

Potem rozpoczął się spektakl. Nie od wracającej z wojny husarii, a od knajackich koszar, w których żołnierze w kalesonach przysięgali na wierność Ojczyźnie i obiecywali bezżenność. Potem nałożyli spodnie i pojechali do "cichego domku, wiekiem zgiętego". Była to luksusowa siedziba z okresu międzywojennego, a nie żadna wioska, do której kolasą z Papszyc przybyła Cześnikowa. Okazała się stanowczo za młoda, mając dorosłych bratanków i prezencją przypominała raczej Juliasiewiczową z "Moralności Pani Dulskiej" niż matronę "z tej strony Powiśla".

Reżyser David Pountney twierdzi, że prolog jest obrazem cudu nad Wisłą. Niech mu będzie, przecież to Brytyjczyk. W II akcie panny odziane w międzywojenne kiecki (zresztą gustowne, zarówno panny, jak i suknie), zamiast haftować "spod igiełek kwiaty rosną", oglądają nie najlepsze zresztą XIX-wieczne obrazy, potem leją wosk z rondelka do miski nabytej chyba w Tesco, a kominka, o którym śpiewają, wcale nie ma. Cześnikowa przybywa w tym samym srebrnym lisie z mordką i szklanymi oczkami, nie zdejmując go od jesieni do sylwestra. Miecznik marzy o idealnym zięciu, aby "kontusza i żupana nie zamieniał w obcy strój". Zaraz potem Stefan i Zbigniew zjawiają się w smokingach i muszkach, jakby prosto z dansingu w niedalekim Bristolu.

Do jeszcze większej gmatwaniny doszło w akcie III, gdzie nieustannie przesuwane szafy i chaotyczne poczynania postaci gubią sens komediowej intrygi. Nic tu nie pomógł piękny śpiew Stefana (Tadeusz Szlenkier), Zbigniewa (Rafał Siwek), Hanny (urocza i brawurowa w arii Edyta Piasecka), Jadwigi (ujmująca urodą i głosem Elżbieta Wróblewska) oraz kreacja aktorska Ryszarda Minkiewicza w roli Damazego.

Nachalna biało-czerwona tonacja kostiumów aktu IV, mazur w choreografii Emila Wesołowskiego (niech mu ją Bóg wybaczy!) i ten samolot zakłócający fokstrotowe popisy tancerzy oraz mimiczne wyczyny Cześnikowej (która na końcu chyba zwariowała), dopełnia bezsensu całości. Brakowało jeszcze tylko zajęcia Zaolzia, bitwy pod Lenino, wodowania rudowęglowca Sołdek i wstawki baletowej o stanie wojennym. Pozbawiono nas scenicznego sensu narodowej epopei operowej porównywanej z geniuszem Mickiewiczowskiego "Pana Tadeusza", muzyką Fryderyka Chopina czy płótnami Jana Matejki. Tamtych arcydzieł dotąd na szczęście nikt nie odważył się tykać, jako skarbów naszego dziedzictwa narodowego. Nie przenoszono nigdy Soplicowa jako PGR-u do Polski Ludowej, z mazurków i polonezów Chopina nie wykręcono musicalu o walce z gruźlicą, a obrazów Matejki nie przemalowano na chwałę obecnie panujących.

Tylko nasz "Straszny dwór", Moniuszkowskie arcydzieło nie dla podbijania świata, a dla pokrzepienia polskich serc, pokiereszowano, ośmieszono i pozbawiono tak drogiego dla wielu pokoleń Polaków dziejowego przesłania. Uczynił to reżyser wybitny, co tu i ówdzie widać nawet w tej nieszczęsnej realizacji. Jeśli już zdecydował się zrobić coś dla nas, niechby pozostawił w Polsce inscenizację któregoś z arcydzieł opery światowej, a nie rozgrzebany, nierozumiany i poprzekręcany klejnot polskiej opery narodowej.

A mimo to - powie ktoś - publiczność biła brawa. Jeśli tak, to poziomowi gry orkiestry pod dyrekcją Andryia Jurkevycha (stanowczo za szybkie tempa) i polskim solistom, bo cudzoziemców nie udało się tym razem zatrudnić, jako że nikt nie umie polskich tekstów libretta Jana Chęcińskiego. Za tych, którzy do tego doprowadzili, oraz za tych, którzy być może jakimś cudem wyszli usatysfakcjonowani wizją inscenizacyjną Davida Pountneya, wznoszę szczerą i gorącą modlitwę: Mario Fołtyn, czcicielko i obrończynio Moniuszki, módl się za nimi!



Sławomir Pietras