nr 11/29.05,
  31-05-2011



i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Księżniczka na opak wywrócona


    Zgodnie z oniryczną logiką tej inscenizacji (i niektórych poświęconych jej tekstów) kompozytor mógł był udać się na kozetkę do Zygmunta Freuda, zamiast jechać na lekarskie konsultacje do Brukseli. Można by dodać, że byłoby najlepiej, gdyby przedwcześnie nie umarł, tylko wraz z librecistami przysiadł fałdów nad muzycznie i psychologicznie przekonującym finałem. Niestety, ostatniej operze Pucciniego na wieczność przypisany został status kalekiego, nieukończonego arcydzieła, kolejne pokolenia będą łamać sobie głowę nad jego zagadkami - Kalaf rozwiązał trzy, ale jeszcze sporo pozostało.

Treliński jest artystą poważnym i dociekliwym. Chce przeniknąć motywacje bohaterów i zrozumieć ich postępowanie. Robią wszak rzeczy sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem, mając jakby wyłączone pewne zakresy uczuć, podczas gdy inne rezonują u nich z nadmierną siłą. Można oczywiście powiedzieć, że rządzi tu logika baśni, która nie potrzebuje przekonującej i kompletnej charakterystyki psychologicznej bohaterów, że są to bardziej symbole, fantomy, niż postaci z krwi i kości. To nie zbrodnia potraktować "Turandot" jako prostą historię, za którą kryje się jedynie tylna strona dekoracji; można się nawet obawiać, że tak ją właśnie rozumiał kompozytor.

Treliński jednak, z pomocą cenionego psychologa Wojciecha Eichelbergera (rozmowa w zeszycie programowym, a także na stronie dwutygodnik.com.pl) uporczywie szuka odpowiedzi, dlaczego bohaterowie są tacy, jacy są, dlaczego robią to, co robią. Przyjmuje, że trauma księżniczki jest autentyczna (przypomnijmy, że swe upodobanie do dekapitacji książąt ubiegających się ojej rękę przedstawia ona jako rodzaj zemsty za cierpienie swej antenatki sprzed dwóch tysięcy lat, zniewolonej przez obcego najeźdźcę), pochyla się nad uczuciami bohaterów i buduje interpretację z pewnością frapującą, choć dla niektórych trudną do zaakceptowania. Dla obrońców tradycji będzie to "księżniczka na opak wywrócona".

Uczucia w "Turandot" - wiadomo - są z pewnością na pierwszym planie, szaleją tu prawdziwe wichry namiętności. Nie powiedziałbym jednak, że dzieło jest nastawione na refleksję, introspekcję i psychologiczne głębie. Niezwykle nośna artystycznie koncepcja postaci pięknej i okrutnej władczyni, na którą złożyły się motywy zaczerpnięte z wielu źródeł, zasługuje na wnikliwe rozważania, wielu zresztą już była przedmiotem. Jednak prawdziwszą i prostszą naturą ostatniego dzieła Pucciniego wydaje się zewnętrzny blask, co można wyczytać już w otwierających libretto didaskaliach, a czego najlepszym wyrazem jest sama muzyka - owe monumentalne sceny z tłumem chórzystów i statystów oraz potęgą brzmienia ogromnego zespołu. Treliński jakby wstydził się tego blasku. Patos i monumentalizm próbuje wtłoczyć w niemal kameralne ramy. Chóry wysyła na Jaskółkę" i za kulisy, akcję rozgrywa na małych, jednobarwnych przestrzeniach, wycinkach obrotówki, których anonimowości i chłodu nie przełamują nieliczne rekwizyty: białe kontury drzwi, przez które trzeba przejść lub w których ktoś się ukazuje, tandetny tapczan w niebieską kratę, lampa z Ikei, simmlerowska sofa, a także - niezbędny atrybut nowoczesnej sceny operowej - wózek inwalidzki. Tym razem zamiast cesarskiego tronu. Wszystko rozgrywa się w konwencji snu (reżyser wyjaśnia, że dzieje się w podświadomości bohaterów), więc nikogo nie zaskoczy niesamowity taniec fotela i lampy, przesuwających się na obrotówce w przeciwnych kierunkach - jakże wymowna metafora pogrążania się we śnie. Takich sugestywnych obrazów - z udziałem już nie tyle przedmiotów, co żywych ludzi - jest w tym przedstawieniu więcej. Pięknym pomysłem, również bliskim poetyce snu, jest użycie ogromnej soczewki, zniekształcającej rysy bohaterów. Plastyczna uroda tego spektaklu, żywość barw, magnetyczna siła przestrzeni wykreowanych w wyobraźni Trelińskiego i Kudlićki to walory, które należy docenić.

Niestety, kluczowe sceny z udziałem tłumu są nieczytelne z powodu... braku takowego. To chyba najtrudniej zaakceptować w tej bądź co bądź odważnej i oryginalnej inscenizacji. U Pucciniego większość scen rozgrywa się wszak na oczach tłumu, który równocześnie uczestniczy w akcji, jest zarazem jej widzem i aktorem. Tutaj zaś "popolo di Pekino" - o ile dobrze zrozumiałem pomysł reżysera - jest reprezentowany przez grupę zdeformowanych postaci człapiących niezdarnie w tzw. obuwiu profilaktycznym. Zresztą, by zacząć od początku, gdzie Kalaf odnajduje ojca? Zgoda, przyjmijmy, że dzieje się to we śnie. A gdzież jest ten tłum, który przewrócił starca - może to te niewyraźne postaci na dalszym planie? Puccini rozpoczyna swą operę "z kopyta", scena odnalezienia rozgrywa się dosłownie w sekundach, jeśli więc przyjmujemy rozwiązanie niekonwencjonalne, musi zostać ono właśnie w ciągu tych sekund rozszyfrowane przez widza.

Łatwiej już domyślić się, że postaci w białych bluzkach i czarnych spódnicach, wyglądające na guwernantki, choć o dziwnie męskiej posturze, symbolizują traumę dzieciństwa księżniczki, wychowywanej do posłuszeństwa. Jakoż i ona sama pojawia się jako reminiscencja, w postaci dziewczynki ubranej na czarno, jak dorosła Turandot. Przemierza kolejne komnaty (jedną z nich wypełnia monstrualnej wielkości lalka, dokładna kopia tej, którą trzyma w ręku) i gdy zbliża się do ostatniej, spod zasłony wysuwa się ręka, która ją chwyta za kostkę i brutalnie wciąga do wewnątrz. Ta przejrzysta aluzja może wywołać dreszcz zgrozy: a więc zapewne Turandot w dzieciństwie doznała przemocy seksualnej. Dodać trzeba, że jak Turandot w czerni jest rewersem biało odzianej Liu, tak czarna dziewczynka ma swe przeciwieństwo - dziewczynkę w bieli.

Scena rozwiązywania zagadek została niemal całkiem "sprywatyzowana" - Turandot i Kalafowi towarzyszą jedynie "guwernantki". W tej nieco mieszczańsko-salonowej scenie (Turandot oparta o simmlerowską sofę) nie obraz lecz muzyka buduje napięcie. Potem, gdy chór z balkonów wieści chwałę zwycięzcy, Turandot musi na obrotówce przejść do komnaty cesarza by zdążyć ze swą rozpaczliwą supliką: "Figlio del Cielo. Padre augusto!"

Inwokacja do księżyca, jeden z najpiękniejszych momentów I aktu, została przedstawiona jako prowokacyjne szyderstwo z konwencji. Reżyser sięga tu zresztą do motywów nie pierwszej świeżości, którymi sam się niegdyś posługiwał, choćby w "Andrea Chenier". tancerki z kabaretu, drag queens. Zamiast wschodu księżyca swe przedstawienie rozpoczyna kabaret La Luna, prowadzony przez błazeńskiego mistrza ceremonii, który przypomina Jokera z filmu Batman; mamy okazję poznać go już na początku I aktu, gdy staje za plecami dyrygenta twarzą do publiczności, imitując jego ruchy. Ów motyw błazeński, choć w wydaniu popkulturowym, nie powinien razić w Turandot, którą - za pośrednictwem Goldoniego - tak wiele łączy z com-media deli'arte; jej reliktami są postaci trzech cesarskich ministrów: za ich trzy rewelacyjne sceny, na czele z najbardziej rozbudowaną, otwierającą akt II, oddałbym wszystkie sentymentalne ekstazy Pucciniego, nie wyłączając "Nessun dorma". Prawdę mówiąc, reżyser niezbyt oryginalnie "pojechał po bandzie" - upozował bowiem swych mandarynów na gejów-transwestytów. Oczywiście clou stanowi wspomniany już tercet "Olla Pang, Olla Pong!", w którym trójka przyjaciół w damskiej bieliźnie i makijażu gawędzi sobie w domowym zaciszu, nie zaniedbując przy tym tak pożytecznych prac domowych.

Wszystko, co oglądamy w tej inscenizacji, daleko odbiega od tradycyjnych ujęć i może irytować bardziej tradycyjnie zastawionych operomanów, z drugiej jednak strony wydaje się pracą konsekwentną gruntownie przemyślaną, "przeżytą" i twórczą. Wciąga, fascynuje, budzi ciekawość i niepokój, skłania do reakcji. Mimo iż Puccini przewraca się w grobie, a interpretacja Trelińskiego raczej nie powinna służyć jako wzór do naśladowania.

Po trosze przywykliśmy już do amplifikacji w Teatrze Wielkim, ma ona bowiem swoje dobre strony. Tylko proszę - z wyczuciem. Puccini lubi dźwięk pełny, soczysty, w basach dobrze podbudowany, nie stroni nawet od pewnej hałaśliwości, wiadomo, że nie jest to muzyka przesadnie subtelna brzmieniowo ani powściągliwa w ekspresji. Carlo Montanaro, uznany specjalista od opery włoskiej, który przygotował warszawską premierę, poprowadził spektakl z wielką energią i blaskiem, nie bojąc się plakatowych efektów. W dodatku chóry na balkonach były znacznie lepiej słyszalne, niż gdyby śpiewały na scenie. No i w rezultacie momentami było zbyt głośno. Trzeba zatem ostrożniej sterować wolumenem dźwięku.

Mimo to przyjemnie było słyszeć spektakl na tak dobrym i wyrównanym poziomie muzycznym, z efektownie brzmiącą orkiestrą, doskonale przygotowanymi, a tak tu ważnymi chórami i świetną obsadą solową. Z legendarnymi trudnościami partii tytułowej, gdzie w wysokim rejestrze sopranu trzeba operować dźwiękiem krystalicznie czystym, zimnym i twardym jak diament, zmierzyła się z powodzeniem Lilia Lee, urodziwa Koreanka z Włoch. Swoją drogą niebezpieczny to wyczyn zaśpiewać Turandot w wieku 33 lat, głosy do tej partii dojrzewają wszak nieco później. Bułgar Kamen Chanev, wychowanek Borisa Christoffa, jest już doświadczonym odtwórcą roli Kalafa, którą kreował m.in. na festiwalu Arena di Verona. Zaprezentował śpiew bardzo kulturalny, wysoką muzykalność, miękką, pięknie ukształtowaną barwę, pozbawioną oznak wysiłku; może najwyżej brakowało w nim odrobiny szaleństwa - a może zanadto przywykliśmy do pewnej ekspresyjnej przesady, jakiej w Puccinim nie szczędzą słuchaczom śpiewacy. Trzecią, równorzędną gwiazdą spektaklu była Katarzyna Trylnik, która stworzyła wzruszającą w swej ekspresji i wzorową pod względem wokalnym postać Liu, utrzymaną idealnie w duchu lirycznych bohaterek Pucciniego.

Znakomity był też idealnie zgrany tercet Mandarynów (Frank Dolphin Wong, Frank Fowler i Mateusz Zajdel). Przekonującą interpretację roli Timura zaprezentował Rafał Siwek, zaś w roli cesarza Altouma mogliśmy jeszcze raz podziwiać ponad osiemdziesięcioletniego Kazimierza Pustelaka. Kto więc poczuł się inscenizacją Trelińskiego zawiedziony lub zirytowany, powinien był zamknąć oczy i słuchać, bo poziom muzyczny tego wieczoru mógł zadowolić najbardziej wymagających. "" Ruch Muzyczny nr 11/29.05 31-05-2011



Olgierd Pisarenko