nr 128, 02-06-2007


i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Krakowiacy i Górale prosto z rewii


 

    Pierwsza premiera na dużej scenie Teatru Wielkiego - Opery Narodowej w tym sezonie była hołdem złożonym Karolowi Kurpińskiemu (w 150-lecie śmierci) i Wojciechowi Bogusławskiemu (w 250-lecie urodzin). Zacna to idea przywrócenia do repertuaru dzieła, które powinno być w nim stale obecne.

"Zabobon, czyli Krakowiacy i Górale" Karola Kurpińskiego z librettem Jana Nepomucena Kamińskiego z 1816 roku - na podstawie "Cudu mniemanego, czyli Krakowiaków i Górali" Wojciecha Bogusławskiego i Jana Stefaniego (wystawionego 22 lata wcześniej) - to zabawa dramatyczna w trzech aktach (a właściwie "zabawka dramatyczna ze śpiewkami" -jak pisał Kamiński), świadectwo epoki, XIX-wiecznej fascynacji folklorem, przywiązania do tradycji narodowej i próba tworzenia na gruncie polskim dzieła operowego według europejskich wzorów.

Wprawdzie Karol Kurpiński - niesłychanie zasłużony dla życia muzycznego Warszawy - nie był "polskim Rossinim", jak by chcieli niektórzy, ale na rzemiośle swym znał się doskonale, stąd w "Zabobonie..." fragmenty muzycznie naprawdę ujmujące.

By jednak ożywić XIX-wieczny manifest muzycznego patriotyzmu u progu XXI stulecia - w epoce., gdy opera przeżywa renesans, stając się polem wszelkich eksperymentów - trzeba pokazać wyrazisty pomysł inscenizacyjny.

Albo trzymamy się litery tekstu, realiów epoki i powstaje rzecz tradycyjna (z całym dobrodziejstwem inwentarza), albo puszczamy wodze fantazji i próbujemy pokazać dzieło w nowym, współczesnym kontekście. Warszawskiemu spektaklowi brakuje tego pomysłu, czytelności koncepcji.

"Zabobon..." kłania się tradycji, choć bardziej przypomina cepeliadę w quasi-nowoczesnym stylu podrzędnej rewii. Pod okiem Janusza Józefowicza powstała swojska, "telewizyjna" biesiada, z wartkim tempem, kuszącymi oczy kolorami, wabiącymi zmysły tancerzami i tancerkami. Fajerwerk obliczony na szybką konsumpcję.

W warszawskiej inscenizacji nie czuć ręki reżysera. Powstał kiczowaty spektakl, trącący banałem, który z pewnością nie zachęci młodych ludzi, by zrozumieli, na czym polegał fenomen "Zabobonu..." w XIX stuleciu.

Łukasz Borowicz stojący w kanale orkiestrowym dwoił się i troił, by złożyć spektakl w całość, choć i tak muzycznie rozpadał się, i to niejednokrotnie. Na otarcie łez pozostają nieźle zaśpiewane partie głównych bohaterów - Basi (Katarzyna Trylnik), Stacha (Tomasz Kuk) i Doroty (Alicja Węgorzewska-Whiskered). I nic więcej. Szkoda, bo cel, który przyświecał tej produkcji, uważam za ważny i palący. Niestety, cały czas nie ma odpowiedzi na pytanie, w jaki sposób dziś należy pokazywać nasz narodowy repertuar XIX-wieczny (z Moniuszką włącznie), tak by walorom edukacyjnym i poznawczym towarzyszyły prawdziwe artystyczne wzruszenia. Pomysł Józefowicza jest chybiony, ale próbować trzeba.



Jacek Hawryluk