29-10-2007


i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Podwójna klapa


Zarówno w "Mandragorze" Szymanowskiego, jak i w "Zabobonie" Kurpińskiego górę wzięła wizualna strona widowiska. Niestety, kosztem muzyki.

    Dwóch znanych realizatorów zaproszono do zainscenizowania dwóch dzieł z polskiego repertuaru. Janusz Józefowicz zmierzył się z "Zabobonem, czyli Krakowiakami i góralami" Kurpińskiego, a Michał Znaniecki z "Mandragorą" - lekkim intermezzem scenicznym Karola Szymanowskiego. Obaj starali się wykorzystać możliwości Teatru Wielkiego i obaj za bardzo dali się ponieść inscenizacji.

Pokaz mody dożynkowej
Józefowicz dwoił się i troił, by widowiskowością podbić niewielkie dla współczesnego widza walory dzieła mocno przesiąkniętego ludowością i natrętnym moralizatorstwem. Mimo to przedstawienie miejscami traciło tempo i zwyczajnie nudziło. Na dodatek większość słów, mimo użycia mikroportów, nie docierało do publiczności. To wina tempa mowy i dykcji śpiewaków nienawykłych do mówienia ze sceny.

W warstwie scenicznej też było nierówno - mało urodziwy obrazek nad zasygnalizowaną dwoma basenami Wisłą kontrastował z ciekawie wymyśloną dekoracją stodoły, by w drugiej części ustąpić miejsca lasowi wiszących desek z paskudnym drzewem-ulem. Jedna tylko scena wypadła doskonale - pojawienie się studenta Bardosa wracającego na rowerze ze żniw. Co zadziwiające, najbardziej w tych "Krakowiakach..." zabrakło tańca, choć reżyser jest przede wszystkim choreografem. Zamiast barwnej gromady tancerzy, mieliśmy pokaz mody dożynkowej, biegający chór i balet bez ładu i składu walący się pokotem na scenę. Głównym walorem spektaklu była gra orkiestry pod batutą Łukasza Borowicza.

A Mandragory żal

W "Mandragorze" Znanieckiego działo się dużo, tyle że nie zawsze z sensem i w zgodzie z kanwą muzyczną spektaklu, na którą - obok dziełka Szymanowskiego - złożyła się muzyka baletowa Lully'ego i fragmenty pierwszej wersji "Ariadny na Nanos" Straussa. Warstwa muzyczna, w bardzo zresztą udanym wykonaniu Orkiestry Kameralnej Opery Narodowej pod batutą Sławka A. Wróblewskiego, została zepchnięta dosłownie i w przenośni w kąt przedstawienia.

Najlepiej wypadła "Ceremonia turecka" rozpoczynająca spektakl, jednolita zabawa konwencją. Potem we fragmentach "Mieszczanina szlachcicem" i improwizowanych pogawędkach z dyrygentem i publicznością bawił nas Andrzej Grabowski w roli pana Jourdain. Po jakimś czasie żarty z niegustownego szlafroczka stały się nużące, tak jak rozmowy bohatera z kolejnymi nauczycielami sztuk puszczanymi z taśmy.

Nie kleiły się z tym zupełnie fragmenty kompozycji Straussa. Gdy wreszcie nadszedł czas na intermezzo Szymanowskiego, widzowie byli już zmęczeni godzinnym siedzeniem na podłodze. Bałaganiarsko rozegrana na galerii Sal Redutowych pantomima do słów didaskaliów Szymanowskiego czytanych przez Grabowskiego była często mniej śmieszna niż tekst.

Pochwalić jedynie wypada śpiewaków Leszka Świdzińskiego i Elżbietę Wróblewską - w rolach mimicznych, wypadli lepiej niż cała aktorsko-akrobatyczna menażeria.



Katarzyna K. Gardzina