08/2008


i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Kulisy wielkiej sztuki


Rozmowa z Januszem Pietkiewiczem

    - Opera uchodzi za sztukę przeznaczoną dla koneserów. Jest niebanalna, dystyngowana i... poważna. Utożsamiana jest ze sztuką wysoką. W rzeczywistości to wzniosła część kultury, po którą sięgnąć może każdy. Czy zgodzi się Pan, że opera jest trudniejszą formą prezentacji niż teatr czy balet?

- Opera jest najwyższym stopniem wtajemniczenia teatralnego, jaki człowiek mógł wymyślić. Zacytuję angielskiego kronikarza, Johna Evelyna, który w 1645 roku po obejrzeniu spektaklu operowego w Wenecji, napisał: "Jest to jedna z najwspanialszych, a zarazem najkosztowniejszych form spędzania czasu, jaką człowiek kiedykolwiek wymyślił".

- Zatem opera jest skierowana tylko do wyrafinowanej widowni?

- Wręcz przeciwnie, opera wcale nie jest sztuką elitarną. Od początku była skierowana do masowej publiczności, ponieważ narodziła się w warunkach plenerowych. Już wtedy spektakle realizowano z wielkim przepychem. Podczas wystawienia opery Cestiego „II Pomo d'Oro” w 1668 roku w Wiedniu, w ciągu pięciu aktów zmieniano dekoracje 24 razy, a w inscenizacji wzięło udział ponad tysiąc osób. Był to spektakl stulecia, prezent urodzinowy dla cesarzowej Małgorzaty Teresy od cesarza Leopolda I, wielkiego mecenasa sztuki. Pierwsze sezony z płatnymi biletami wstępu, dla wszystkich, których stać było na ich zakup, zrodziły się w Wenecji, w 1637 roku. Na spektakle przychodziły tłumy ludzi. Dziś w dużych salach operowych świata (a tendencją jest budowanie coraz większych sal) także wystawia się przedstawienia skierowane do wszystkich odbiorców, którzy chcą przyjść i kupić bilet, nie tylko do wyrafinowanej publiczności. Natomiast mecenasami sztuki zawsze byli ludzie wywodzący się ze śmietanki towarzyskiej. Tak jest do dzisiaj. Odkąd istnieje opera, istnieje mecenat - hojnego arystokraty, państwa lub miasta. Nie ma takiego teatru operowego na świecie, który mógłby się sam utrzymać. Bilety wstępu pokrywają przeciętnie tylko 15-20% kosztów funkcjonowania teatru.

- Jak Pan ocenia poziom kultury we współczesnej Polsce?

- Kiedyś kultura ograniczona była do publicznych przedsięwzięć. Dzisiaj sztuka rozpowszechniana jest przez nowe media, dzięki czemu stała się bardziej dostępna i w szybki sposób tworzona. Wpłynęło to bardzo na jej jakość. Ktoś słusznie zauważył, że w Polsce przez jakiś czas mylono rozrywkę z kulturą. Niestety, nadal wielu polityków i działaczy samorządów tak postępuje. Z jednej strony poziom kultury wysokiej podupadł, a z drugiej strony - rozwinął się nowy nurt, tzw. twórców off-owych. Nasza kultura jest opóźniona względem Zachodu o jakieś 20-30 lat. Zawsze wydawało się nam, że Zachód jest najważniejszym punktem odniesienia. Kiedy tam pojawił się problem z finansowaniem kultury, a kryzys ekonomiczny spowodował ucieczkę widzów z teatrów, oper i filharmonii, u nas sale były pełne. Natomiast gdy po zmianach gospodarczych i nas dotknął brak funduszy, a polscy widzowie opuszczali „przybytki kultury”, na Zachodzie odświeżono mecenat państwowy i teatry znów zaczęły się zapełniać. W Polsce na początku lat 90. minister kultury Kazimierz Dejmek jako pierwszy upomniał się ponownie o mecenat centralny. Teraz finansowanie kultury spoczywa w większości na samorządach. Miasta, które najlepiej sobie radzą, to Wrocław, Kraków i Warszawa. I tam wróciła publiczność. Jakość sztuki, a także funkcjonowanie teatrów, są zależne od mecenatu. Inwestycje w niematerialną sferę życia narodu, chociaż nie przynosiły natychmiastowych zysków, były zawsze nieodzowne w tworzeniu państwowości, społeczeństwa obywatelskiego i nowoczesnej edukacji.

- Jak Pan rozumie rolę Opery Narodowej jako instytucji promującej kulturę?

- Po rozszerzeniu Europy zauważyłem zmianę w postrzeganiu kultury wysokiej przez Europejczyków. Coraz mniej liczy się to, z czym teatr wyjeżdża zagranicę, najważniejszy staje się repertuar pokazywany we własnym kraju. Najlepszym przykładem jest Francja, która znacznie większą uwagę przykłada do tego, co się dzieje na miejscu, niż do tego, co sama może pokazać poza granicami swego kraju. Wielu dyrektorów i organizatorów życia kulturalnego nie zauważa, że najciekawsza i najlepiej odbierana jest sztuka pokazana „u siebie”. Dlatego istotne jest, aby zapraszać ciekawych twórców zagranicznych do naszego kraju - i my to stale robimy. Łączyć talenty z różnych kręgów kulturowych, pokazywać paletę różnorodności w postrzeganiu zjawisk kultury i być otwartym na szeroką współpracę. Jednak przy tym nie wypierać się tego, co najpiękniejsze we własnej tożsamości, pomnażać dorobek pozostawiony przez poprzednie pokolenia. Na tym polega, moim zdaniem, promocja kultury.

- Co jest najtrudniejsze w kierowaniu taką placówką? Jakie są największe problemy?

- Opera Narodowa to jeden z największych zakładów pracy w kraju - pracuje tu prawie tysiąc osób. To nie tylko soliści, chór, balet i orkiestra, ale również zaplecze produkcyjne. Mamy kilkanaście pracowni produkujących dekoracje i kostiumy do przedstawień. Pracują w nich artyści plastycy, malarze, modelatorzy, ślusarze, spawacze, stolarze, krawcy, tapicerzy i inni fachowcy. Robią oni bajkowe dekoracje, które mają po kilkadziesiąt metrów i są nie tylko piękne. Muszą być bezpieczne oraz łatwe do szybkiego montażu i rozebrania. Ponadto mamy inne liczne, nieartystyczne działy: administrację, ochronę, technikę, konserwatorów wind (w budynku są 42 windy!). Artyści stanowią mniej niż połowę naszych pracowników. Orkiestra liczy ok. 140 osób, chór i balet - prawie po sto. To dużo mniej niż w porównywalnych teatrach na świecie. Na przykład, balet Teatru Bolszoj w Moskwie liczy 230 osób, a nasz - 90. Poziom muzyczny naszej opery jest porównywalny z Zachodem, liczba pracowników także, koszty dekoracji również, ale budżet otrzymywany od tzw. organu założycielskiego jest nieporównywalnie mniejszy, o 3-4 razy. To stwarza największe problemy w zarządzaniu taką placówką.

- Czym kierują się Państwo w wyborze repertuaru?

- Głównie tradycją opery. Mamy 35 tytułów w stałym repertuarze, to bardzo dużo. Są szlagiery operowe takie, jak „Carmen”, „Aida”, „Traviata”, „Rigoletto”, „Nabucco”, „Cyrulik sewilski”, „Madame Butterfly”, oraz szlagiery baletowe, jak „Dziadek do orzechów”, „Jezioro łabędzie”, „Śpiąca królewna”, „Romeo i Julia”, „Córka źle strzeżona”. Gramy je stale, ale tylko kilka razy w sezonie - nie dlatego, że nie ma zainteresowania, lecz z tego powodu, że chcemy grać więcej tytułów. Dbamy też o polski repertuar, wystawiamy więc „Halkę” i „Straszny dwór” Moniuszki, „Zabobon, czyli Krakowiaków i Górali” Kurpińskiego, „Króla Rogera” Szymanowskiego, współczesną operę Krauzego pt. „Iwona, księżniczka Burgunda”, z baletów - „Pana Twardowskiego” Różyckiego, „Harnasi” i „Stabat Mater” Szymanowskiego. Mamy dwie opery dla dzieci, które cieszą się wielkim powodzeniem: „Magiczny Doremik” i „W krainie Czarodziejskiego fletu”. Planujemy stworzenie teatru marionetek, gdzie będą grane spektakle rodzinne, wspierane żywą muzyką i śpiewem. To ma być samodzielny teatr - Narodowa Scena Marionetek - czynny także latem. We wrześniu dzieci będą miały okazję obejrzeć wiele przedstawień adresowanych do nich, a także spotkać się z twórcami opery. Dodatkową atrakcją będą warsztaty muzyczno-teatralne i zwiedzanie tajemnych kulis teatru. Wszystko w ramach cyklu „Wielki dla Małych”. Chcemy pozyskać przyszłe pokolenia widzów, zamierzamy wraz z nauczycielami stworzyć program edukacyjny, który pozwoli zbliżyć dzieci do tej formy sztuki.

- Co jest dla Pana i Opery Narodowej największym osiągnięciem?

- Powrót publiczności do tego gmachu. Wcześniej, pomimo naprawdę kilku wielkich przedstawień, widzów było mało, a teatr dryfował w stronę offową. Było mniej spektakli, problemy z frekwencją. Teraz często nawet kilka tygodni wcześniej już nie można dostać biletów, a organizujemy o prawie 40% więcej wydarzeń. Ożyły otwarte dla kameralistyki historyczne Sale Redutowe, pojawiły się rozłożone na wiele miesięcy cykle programowe: „Mit Fausta w teatrze i muzyce” oraz „Muzyka świata”. Obchodzące półwiecze istnienia Muzeum Teatralne zorganizowało rekordową liczbę wystaw i podjęło cenne prace likwidujące białe plamy w dokumentacji polskiej sceny narodowej.

- Jakie przedstawienie najbardziej chciałby Pan zobaczyć na deskach Opery Narodowej?

- Jest ich wiele. Puccini i jego „Tosca”, „Turandot” oraz „Tryptyk”... Arcydzieła Mozarta. Cały Donizetti, Bellini, Verdi, farsy Rossiniego... Prawie nieistniejący u nas, wspaniały repertuar słowiański... Z repertuaru XX-wiecznego - Szostakowicz, Penderecki, Poulenc. Jak widać, tytułów do realizacji nie zabraknie przez wiele lat. Nie wspomnę nawet o Wagnerze.

- A jaka jest Pana ulubiona opera?

- Jestem najbardziej związany z Verdim. To mój „numer jeden" wśród kompozytorów operowych.

- Jakie są plany Opery Narodowej na najbliższy sezon artystyczny?

- 1 października po raz pierwszy zainaugurujemy sezon Wielką Galą - maratonem programowym, podczas którego przedstawimy zapowiedzi spektakli i wydarzeń, które będzie można zobaczyć w tym sezonie. Przedstawimy ich realizatorów i artystów. Wystąpi aż ośmiu wspaniałych dyrygentów, nasi soliści, balet, orkiestra i chór, przyjadą gwiazdy opery i baletu z zagranicy, pojawią się wybitne postaci teatru dramatycznego. 26 października odbędzie się premiera „Fausta” Gounoda w reżyserii słynnego Roberta Wilsona. Będzie też „Trubadur” Verdiego w reżyserii Michała Znanieckiego i „Hrabina” Moniuszki w inscenizacji Laco Adamika. Razem z Théâtre de la Monnaie w Brukseli wystawimy „Medeę” Cherubiniego w inscenizacji Krzysztofa Warlikowskiego. Wprowadzimy do repertuaru prace znakomitych choreografów: Krzysztofa Pastora i Aleksieja Ratmanskiego, którzy zrealizują balety: „Tristana” do muzyki Wagnera oraz „Annę Kareninę” do muzyki Rodiona Szczedrina.

- A jakie są Pana marzenia związane z operą?

- Mam dwa. Pierwsze to stać się godnym partnerem europejskich teatrów. Jesteśmy od niedawna aktywnym członkiem Stowarzyszenia Opera Europa, które gromadzi 133 teatry. Gościliśmy je w Teatrze Wielkim w kwietniu. W ramach tej organizacji marzy mi się stworzenie w Warszawie czegoś w rodzaju terminalu opery w naszej części Europy, który byłyby pomostem do rozwoju Europy Środkowej i Europy Wschodniej. Mielibyśmy takie projekty, jak paszport operowy dla młodych, programy edukacyjne, promowanie własnych repertuarów, zapraszanie innych teatrów do wspólnych inscenizacji i dzielenie się kosztami, stwarzanie szans debiutu młodym talentom. Drugie marzenie - aby nasze inscenizacje stały się poważną ofertą dla elitarnej publiczności z zagranicy, dzięki czemu atrakcyjny mecenat dotarłby również do nas. Aby do Warszawy przyjechali wielbiciele opery, którzy dofinansowaliby nasze inscenizacje. I aby w Warszawie było tak jak w Paryżu... Właściwie już tak jest, tylko jeszcze Paryż musi się o tym dowiedzieć.

- Dziękuję za rozmowę.



rozmawiała Joanna Skrobisz