nr 253,
  28-10-2008



i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Teatr Wilsona się nie sprawdził


Dawno już żadna z premier przygotowywanych na scenie stołecznej Opery Narodowej nie wywołała takiego zainteresowania, jak oczekiwany od blisko roku "Faust" Charles'a Gounoda w reżyserii Roberta Wilsona. Oczekiwaliśmy na wydarzenie o wysokiej artystycznej randze. Niestety, tak się nie stało! Premiera przeszła bez większego wrażenia.

    Dramaturgia teatru Wilsona opiera się na powolnym, wystudiowanym i zatrzymanym geście, płynnym ruchu i reżyserii zmian natężenia i barwy światła, które budują obraz. Czas i sceniczna przestrzeń wypełnione zostały gestami śpiewaków, których reżyser potraktował nie tyle jak żywe posągi, a bardziej jak śpiewających mimów. Co jest typowe dla tego reżysera, który Fausta i Mefistofelesa ubiera w takie same kostiumy, bo - jak twierdzi - są oni jak lustrzane odbicia, są dwoma częściami tego samego ciała, jeden nie może istnieć bez drugiego, razem mówią prawdę o naszej naturze. Tyle tylko, że szybko okazało się, iż jest to mowa bez większego wyrazu dramatycznego. Postaci okazały się wręcz papierowe i pozbawione większej ekspresji, a cała inscenizacja statyczna pozbawiona dynamiki i zwartości oraz ciągłości dramatycznej. Scena pozbawiona rekwizytów najczęściej pozostaje pusta.

A tak dobrze się zapowiadało! Interesująco, z rozmachem zrealizowane prolog i pierwszy akt (scena z walcem) zapowiadały interesujące przedstawienie. Niestety, szybko okazało się, że im dalej, tym gorzej! Scena pożegnania wyruszającego na wojnę Walentego (świetny Artur Ruciński) zupełnie bez wyrazu. Podobnie jak chwila, kiedy żołnierze i Walenty wracają z wojny (akt III), pojawiając się na scenie, jakby wracali z niedzielnego spaceru. Postawy i wystudiowane gesty, które na początku wdawały się interesującym rozwiązaniem w kreśleniu poszczególnych postaci, szybko zaczęły nużyć swoją jednostajnością i brakiem ekspresji. Z potężnym rozdźwiękiem spotykamy się w słynnej scenie baletowej "Noc Walpurgii", gdzie zupełnie nieciekawa choreografia w żaden sposób nie idzie za muzyką i jej dynamiką. Pozostając w chronologicznym porządku, wypada jeszcze wspomnieć o interesującej konstrukcji ostatniego aktu, scenie śmierci Małgorzaty. "Chciałem stworzyć taką inscenizację, która nie będzie odrywać uwagi od muzyki, ale będzie jej wzmocnieniem" - deklaruje Robert Wilson, który jest też autorem dekoracji i koncepcji świateł. I w tym - przyznaję w odniesieniu do odrywania uwagi - dotrzymał słowa!

Pomógł mu w tym bardzo Gabriel Chmura, który nie tylko świetnie przygotował orkiestrę, ale również zadbał o precyzję wokalną każdego ansamblu. Muzyka pod jego batutą, mieniąc się pełną paletą barw i nastrojów, płynęła wartko i z właściwą dynamiką, a orkiestra grała i brzmiała jak za dobrych dawnych swoich dni. Dyrygent przez właściwe ustawienie proporcji brzmienia zatroszczył się o to, by każdy ze śpiewaków został należycie wyeksponowany. W obsadzie najlepiej wypadł Artur Ruciński w znakomicie zaśpiewanej partii Walentego. Pod względem wokalnym usiłował mu dotrzymać kroku Vladimir Baykov, który stworzył bardziej śmieszny niż demoniczny obraz Mefista. Subtelną Małgorzatą okazała się Anna Chierichetti dysponująca dobrze brzmiącym sopranem. Jej kreacja wzruszała szczerością i głębią uczucia młodej dziewczyny. Interesującą postać zakochanego, ale i bezbronnego wobec zła Siebla wykreowała Monika Ledzion. Zawiódł na całej linii sprowadzony z Hiszpanii José Luis Sola, którego głos nie ma dostatecznego wolumenu i nośności, by z pełnym powodzeniem mógł zaśpiewać partię tytułowego bohatera. Jego kreacja wokalna pozbawiona była emocji i właściwej ekspresji. Do pełnego obrazu należy jeszcze dodać imponujące wokalną dyscypliną i dobrze śpiewające chóry przygotowane, jak zwykle, przez Bogdana Golę.



Adam Czopek