19-03-2012



i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



"Latający Holender" dopłynął do Teatru Wielkiego Opery Narodowej


"Latającego Holendra" Mariusza Trelińskiego trzeba zobaczyć. Nawet jeśli ma słabe punkty, to jest to piękne, baśniowe widowisko; mroczne i tajemnicze, jak przystało na romantyczną opowieść. Scenografia Borisa Kudlički, wzmocniona świetną reżyserią świateł Felice Ross, robi ogromne wrażenie (jak zawsze). Warto zwrócić uwagę na Lise Lindstrom, imponująco brzmi też chór Opery Narodowej.

    "Latający Holender" Richarda Wagnera w reżyserii Mariusza Trelińskiego, jest wspaniale romantyczny, niemiecki, Faustowski. Wprowadza w ciemne, skrywane zaułki ludzkiej egzystencji, w świat demonów, zjaw, a także ukochanych przez romantyzm wiecznych tułaczy, Odyseuszy i innych nieszczęśników, którzy w tzw. zwyczajnym świecie funkcjonować nie mogli.

Osobiste doświadczenie Wagnera, który przeżył morską burzę, połączone z inspiracją utworem Heinego „Z pamiętników pana Schnabelewopskiego”, zaowocowało na scenie mityczną, programową opowieścią o Holendrze, melancholijnym bohaterze z otchłani, który poszukuje idealnej kobiety, bo tylko w ten sposób może wyzwolić się z klątwy. Skazany na wieczną wędrówkę po oceanach, co siedem lat staje przed szansą odwrócenia losu. Niestety, gdy u jego boku pojawia się Senta (Lise Lindstrom ), gotowa poświęcić się dla niego, nie potrafi jej zaufać.

Mariusz Treliński postanowił pokazać Holendra (Johannes von Duisburg), nie tylko jako ofiarę fatum, na które człowiek niewiele może poradzić. Latający Holender w tej odsłonie jest bardziej ludzki, nieco słaby, nie potrafi budować związków z kobietami i naznaczony stygmatem odrzucenia i nie potrafi zaufać. Szuka miłości, ale gdy ją spotyka, nie potrafi jej zatrzymać. I tak krąży, niczym w kole samsary, powtarzając w nieskończoność te same błędy. Z kolei Senta, znudzona zwykłym życiem, widzi dla siebie rolę anioła, który poświęci się w imię miłości. Mocny, dramatyczny głos sopranistki Lise Lindstrom brzmi w spektaklu bardzo przekonywająco. Jej pełne dramatyzmu arie, doskonale wyrażają emocje, tak silne, że udzielają się nawet jej towarzyszkom. Ballada Senty zasługuje na uznanie i została doceniona przez publiczność.

Niestety, Lindstrom zdystansowała swych partnerów. Ani bas Johannes von Duisburg (Holender), ani tenor Charles Workman (Erik) nie stworzyli zapadających w pamięć kreacji, nie zachwycili też wykonaniami arii. Na uznanie zasługuje za to świetnie brzmiący chór Opery Narodowej przygotowany przez Bogdana Golę.

Niezaprzeczalnym walorem i jednocześnie przekleństwem tego spektaklu jest minimalistyczna scenografia Borisa Kudlički. Morska otchłań stworzona na scenie Teatru Narodowego jest sama w sobie dziełem sztuki. Wizualnie oszczędna, jednocześnie przekazuje wiele treści, pobudza wyobraźnię. Po lustrze wody (70 tys. metrów wody na scenie Teatru Wielkiego) dryfuje tratwa, która raz staje się pokładem statku, raz domem Senty.

Co jakiś czas woda spływa na bohaterów, jest niczym oczyszczający deszcz, ale też niebezpieczny żywioł. Kapitalnie wyreżyserowane światła wzmagają te doznania. Niestety ta idealna wręcz scenografia „skradła spektakl”, wymusiła określone rozwiązania, narzuciła ograniczenia śpiewakom i tancerzom.

Ruch sceniczny został podporządkowany zatoce na scenie, w której przez 3 godziny muszą brodzić artyści. Już podczas uwertury stało się jasne, że choreografowi zabrakło pomysłu na wykorzystanie tego czasu przez solistkę. W efekcie, po kilku minutach pląsów i szamotaniny w wodzie, obraz staje się nużący. Choreografia jest zresztą najsłabszym elementem tego spektaklu. Trudno oczywiście oczekiwać, że tancerki, brodzące w wodzie po kolana, zaprezentują niezwykłe układy, ale ograniczenie ich działań do erotycznych przegięć, niczym tańca św. Wita, to jednak przesada.

Nie zmienia to jednak faktu, że spektakl warto zobaczyć; nie co dzień ogląda się Wagnera na polskich scenach.



Lidia Raś