nr 77,   1-04-2008


i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Gotycka choinka


 

    Wielkim sukcesem Joanny Woś, primadonny łódzkiego Teatru Wielkiego, zakończyła się premiera "Łucji z Lammermoor" Donizettiego w warszawskiej Operze Narodowej. Gwieździe partnerował znany w świecie polski tenor Piotr Beczała, mający na swym koncie doskonałe role na najważniejszych scenach świata, m.in. w mediolańskiej La Scali i nowojorskiej Metropolitan Opera House. Trzeba przyznać, że para doskonałych śpiewaków zabrała pozostałym wykonawcom i realizatorom wszystko. Premierowa publiczność emocjonalne zaangażowanie i zachwyt wytupała, wyklaskała i wykrzyczała. Na stojąco.

W blasku naprawdę zjawiskowo śpiewających gwiazd ogrzał się amerykański dyrygent Will Crutchfield. Dobrze znany w Warszawie z świetnych interpretacji Rossiniego nie będzie znany ze swej koncepcji, jaką stworzył dla opery romantycznej. Ale wypada też oddać mu sprawiedliwość: orkiestrę przygotował starannie. Również starannie wyreżyserował przedstawienie Michał Znaniecki, niekwestionowany wunderkind polsko-włoskiej reżyserii operowej.

Michał Znaniecki z materią teatru obchodzi się jak prestidigitator: zna chyba wszystkie możliwości iluzji, tworzywa teatralne są mu życzliwie przyjazne i niemal same wychodzą naprzeciw bogatej inwencji reżysera. A ten robi z nimi co chce i jak chce, by oczarować publiczność i samemu czerpać zabawę z tajemnicy teatru.

"Łucję z Lammermoor", której libretto oparte zostało na gotyckiej powieści Waltera Scotta, Znaniecki ustroił jak choinkę. Dosłownie i metaforycznie. Ramę sceny oplata dziko wijąca się roślinność, zamek Ashtonów wyświetla się na kurtynie, a gdy ta się podnosi, widzimy wielkie wejście do zamku do góry nogami odwrócone. Dziedzińcem biegnie Łucja, nogami w dół, a gdy znika, pojawia się chór męski w przebraniach narodów Europy XVII wieku z towarzyszeniem psów i jak najbardziej nogami w dół wychodzi bramą, co jest nogami do góry. Tylna ściana sceny opada w kierunku widowni ukazując ogród opodal zamku. To tu Łucja spotka się z ukochanym Edgarem. Ich potężną miłość reżyser też potrafi pokazać: oto architekturę ogrodu odwzorowuje kolejna ściana pionowa, po której spacerują Łucja i Edgar (nogami bokiem!). Oczywiście są to akrobaci, prawdziwi bohaterowie śpiewają, nogami w dół.

Później jest seria opadających sufitów (czy raczej podłóg, bo przecież całość architektury jest odwrócona, łącznie z żyrandolem sterczącym z... no właśnie: sufitu czy podłogi?), pędzących po niebie obłoków, płynącej po ziemi wody, gwiazd rozświetlających niebo o świcie (!) i jest jeszcze duch Łucji wśród tych gwiazd się ukazujący. Światła mienią się wieloma kolorami tęczy, chwilami jest tak kolorowo, że scena przypomina pudełko landrynek.

Tymczasem między bohaterami szaleją emocje, każda postać jest ciekawie prowadzona, pogłębiona psychologicznie, fascynująca. Postaci lokowane są w ciekawych sytuacjach, oryginalnych, niekonwencjonalnych (łącznie z sygnalizowaniem kazirodczych skłonności brata Łucji). I to też na scenie, jak najbardziej nogami w dół.

Michał Znaniecki nie uwierzył sile dramatu, nie zaufał jego klimatowi, kameralną opowieść przemienił w wielkie widowisko. W strukturę nowoczesnego myślenia wplótł XIX-wieczną rodzajowość. Skromną choinkę przystroił nad miarę i ustawił na czubku. I nie powiedział, dlaczego.



Michał Lenarciński