nr 5,   16-05-2008


i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Ex Lammermoor Lux


"Bel canto" znaczy "piękny śpiew" - wydobywanie głosu w harmonii z fizjologią, podpartym dźwiękiem, wyrównaną barwą i swobodnym, długim oddechem.
Śpiewowi podporządkowane jest wszystko - ruch sceniczny (ograniczony do minimum), scenografia (pozbawiona karkołomnych zasadzek) i kostiumy (bez ciasnych kryz i obfitych kapeluszy). Jeśli śpiewacy potrafią zafascynować swym kunsztem widownię, wystarczy kilka zastawek i rekwizytów.

    Śpiewowi podporządkowane jest wszystko - ruch sceniczny (ograniczony do minimum), scenografia (pozbawiona karkołomnych zasadzek) i kostiumy (bez ciasnych kryz i obfitych kapeluszy). Jeśli śpiewacy potrafią zafascynować swym kunsztem widownię, wystarczy kilka zastawek i rekwizytów.

Michał Znaniecki, zapraszany przez najlepsze teatry operowe świata, postanowił jednak trochę poszaleć na olbrzymiej scenie stołecznego Teatru Wielkiego, ale jednocześnie nie kłaść kłód pod nogi wykonawcom jednej z najwspanialszych oper belcantowych - "Łucji z Lammermooru" Donizettiego. Występując jako reżyser i scenograf, zaproponował inscenizację przyjazną solistom i chórowi. Tak wyjaśniał swój prosty pomysł: "[...] pokażę to wszystko oczami Łucji. Sceneria zmienia się wraz z jej psychologicznymi przemianami. Najpierw jest to świat pełen nadziei, wręcz entuzjazmu, widziany z lotu ptaka, bo miłość pozwala jej niemal fruwać. Potem świat Łucji przewraca się do góry nogami".

I rzeczywiście. Na labirynt tajemniczego ogrodu, miejsca schadzek zakochanych, widzowie patrzą z góry. Na szczęście, zamiast solistów po pionowej dekoracji chodzą akrobaci. Potem świat wali się na głowę nieszczęsnej bohaterki - czyli pod scenę zapada się jeden poziom dekoracji. A później świat dosłownie stoi na głowie - wszyscy chodzą po suficie, z którego wystaje okazały kandelabr, a przez okna widać halabardników, kroczących głową w dół wokół zamku. Finał rozgrywa się w uchylonym grobowcu, w którym spoczęły miłość i nadzieja.

Znaniecki twierdzi: "Łucja jest silną kobietą. To raczej historia o bracie, który boi się własnej siostry". Dodajmy, że Znaniecki dopisuje tu kazirodczy podtekst. Ale w operze każdy jest taką postacią, jaką kreuje głosem. Donizetti, przypisując tytułowej bohaterce głos liryczno-koloraturowy, czyni z niej postać wrażliwą, bezgranicznie dobrą, umierającą z rozpaczy i bezsilności. Takie właśnie są Łucje z pierwszej i drugiej obsady - Joanna Woś i Olga Makarina (solistka m.in. Met). Obie, wyśmienite aktorsko, radzą sobie kondycyjnie z trudami partii. Woś dysponuje głosem o ciekawszej, bogatszej barwie, natomiast Makarinę cechowała większa precyzja intonacji. Tylko na jedno, premierowe przedstawienie przyjechał z Londynu Piotr Beczała i w partii Edgara zaśpiewał brawurowo. Emmanuel di Villarosa, niestety, (podobnie jak wcześniej w "Opowieściach Hoffmanna" na tejże scenie) rozśpiewał się dopiero w ostatnim akcie, ale wtedy brzmiał już popisowo. Czy ten wokalista musi zawsze katować słuchaczy podjazdami do dźwięku przez pół spektaklu, zamiast rozgrzać głos przed wyjściem na scenę?

Marcin Bronikowski ze swoim ciepłym, aksamitnym barytonem idealnie się wpisał w koncepcję interpretacyjną Znanieckiego - słabego Edgara. Za to śpiewający z nieznośną efekciarską manierą Hiszpan, Manel Esteve z II obsady był Edgarem nie tyle silnym co chamskim. Piękną, sugestywną kreację kapelana Rajmunda stworzył Rafał Siwek w obsadzie premierowej.

Po ubiegłorocznym "Cyruliku sewilskim" to druga premiera w Teatrze Wielkim, której kierownictwo muzyczne objął Will Crutchfield. Tym razem również nie zawiódł. To urodzony dyrygent operowy, który zna partyturę na pamięć, nadaje narracji muzycznej wartki rytm i całą uwagę skupia na wspomaganiu śpiewaków i instrumentalistów w dobrej synchronizacji. Za (nieliczne) momenty rozejścia się solistów z orkiestrą nie należy winić Crutchfielda.

Imię Łucja znaczy "świetlista". Łucja musi błyszczeć. Przy wszystkich zastrzeżeniach - w Teatrze Wielkim "Łucja" błyszczy.



Hanna Milewska