nr 10/11.05,   16-05-2008


i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Nic


    Dawno nie byłem w warszawskim Teatrze Wielkim. Jakieś dwa lata. Przez ten czas nie słyszałem orkiestry, chóru, nie oglądałem najnowszych przedstawień ani wznowień. Niczego. Ale wreszcie poszedłem - szczególnie że wszystkie znaki na ziemi (bez nieba) wskazują, że Michał Znaniecki jest szykowany na dyrektora artystycznego narodowej sceny. Trzeba więc bliżej przyjrzeć się jego pracy, estetyce i pomysłom.

I nawet nieważne, co będzie musiał w tym celu zrobić dyrektor Pietkiewicz: dalej nazywać Znanieckiego konsultantem programowym albo pierwszym reżyserem i scenografem, czy zmienić statut, który już raz sam zmienił (dla przypomnienia: rozpoczynając w sierpniu 2006 roku dyrekcję Janusz Pietkiewicz wprowadził zapis, że dyrektor artystyczny musi mieć wykształcenie muzyczne - Michał Znaniecki, podobnie jak Mariusz Treliński, takowego nie posiada).

Ale dość personaliów, dość polityki. Najważniejsza przecież jest opera prima la musica, poi ii teatro, albo teatr i muzyka w jednym. Co kto chce.

To był czwarty spektakl "Łucji z Lammermoor", 9 kwietnia, środa. Kurtyna podnosiła się wolno (zauważyłem na niej, siedząc już na widowni, jakiś slajd z mrocznym krajobrazem, na nim szarość, mury, wodę - "jesień średniowiecza"), zahaczając o wystające gałęzie - element scenografii.

Pierwsze dźwięki wchodziły łagodnie, przyjemnie, choć czuło się, że amerykański dyrygent Will Crutchfield nie zamierzał dopieszczać szczegółów, tylko postanowił prowadzić całość jakby z lotu ptaka, długim pociągnięciem smyczka, w tempie (może za szybko), zaokrąglając, a nie punktując.

Muzycznie była to bardzo poprawna Łucja. Bez zachwytów, ale też bez wstydu. Ta orkiestra na pewno potrafi grać lepiej (choć nie wiem, czy akurat przy takim stałym szefie, jakim jest Tomasz Bugaj), ale Crutchfield właśnie dlatego zdecydował się na takie dyrygowanie, ponieważ w szczegółach ujawniłyby się braki, niedociągnięcia, tak zaś rzecz przynajmniej może obronić się w całości - choć nie w częściach.

Tyle o muzyce, chociaż jedno jeszcze muszę przyznać: Donizetti nigdy nie był najważniejszym elementem mojej operowej baśni, ale nagle, siedząc na widowni wielkiego (i niesprzyjającego belcantowym frazom!) teatru, poczułem, że ta muzyka jest piękna, przejmująca, prawdziwa. I że bierze mnie w posiadanie. Jakoś dziwnie, pod włos, podprogowo. Niespodziewanie.

Ale nie brał mnie teatr. W ogóle. Pozostawałem bierny i obojętny (rzadziej wściekły) na kolejne pomysły reżysero-scenografa. Ciekawiło mnie przedstawiane w przedpremierowych wywiadach posłuszeństwo Michała Znanieckiego - tak wobec tej muzyki, jak wobec instytucji opery (czego dowodem jest możliwość udziału w premierze wybitnego polskiego tenora, Piotra Beczały, który przyjechał do Warszawy dosłownie kilkadziesiąt godzin zanim kurtyna pierwszy raz poszła w górę). Posłuszeństwo, które może świadczyć albo o pokorze, albo o uległości i ustępliwości.

Niestety, wyszło na to drugie. Znaniecki schował się za dziełem (bardziej jeszcze za scenografią), ale od dawna wiemy, że w operze istotne sanie tylko obrazy, choć właśnie scenografia była najsłabszym elementem tej inscenizacji - ciężka, toporna, pozbawiona oddechu, świeżości, otwartości.

Pogrążoną w mroku pierwszą scenę prologu jakoś dało się oglądać, lecz już drugi obraz - z pionowym parkiem, po którym spacerowali akrobaci -już nie. Ten pomysł niczego nie wnosił poza tautologiczną myślą, że świat wokół Łucji chwieje się w posadach. A to ani szczególnie odkrywcze, ani metaforyczne. Na dodatek ruch akrobatów na ścianie nie został ustawiony w żadnej relacji wobec ruchu śpiewaków na scenie. Nie miało się poczucia, że to odbicie, krzywe zwierciadło. Nic. Ot - "reżyser ma pomysły".

Scenografia pierwszej sceny pierwszego aktu nieco mnie zaciekawiła. Coś intrygującego było w tym multiplikowanym perspektywicznym tunelu. Jakieś pochłonięcie, nieznośna powtarzalność, labirynt bez wyjścia. Dobrze czuli się w niej też śpiewacy - porywająca prawdą wyznania, czystością aktorskiej ekspresji, podniebną koloraturą Joanna Woś (Łucja) i intensywny emocjonalnie i wokalnie Adam Kruszewski (Henryk).

Ale już druga scena zgasiła cały mój zapał. Tym razem - dosłownie! - świat stanął na głowie. Nawet ozdobny żyrandol wyrastał z podłogi. Na domiar złego nachalna i nieznośna zmiana świateł. Jakby niczego w operze nie można było pozostawić niedomkniętego, niedopowiedzianego, oddanego wyobraźni widza. Jakby trzeba było - jak młotkiem - wbić wszystkie znaczenia do głowy.

Jedynie szaleństwo Łucji, pięknie i namiętnie wyśpiewane przez Joannę Woś, dodało scenie nieco polotu.

Wreszcie finał, w operze dziejący się na cmentarzu Ravenswoodów, tutaj rozgrywany w dziwnej szopie (jedyne, za co można pochwalić Znanieckiego, to system ścian, który na tej wielkiej scenie pomaga śpiewakom przebić się z dźwiękiem na widownię, wybrzmieć). Ta piękna, kameralna, oniryczna niemal scena (odgłosy śmierci i żałoby) w Warszawie straciła całą swą poezję. Chór stał niczym gromada skazańców, Adam Zdunikowski (Edgar) dusił się niemiłosiernie. Na szczęście wiadomo było, że wkrótce koniec.



Tomasz Cyz