01-04-2008


i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Romantyczny świat postawiony na głowie


Dyrekcja Opery Narodowej udowadnia, że w jej teatrze najważniejsza jest muzyka. Reszta to tylko inscenizacyjny dodatek. W tym spektaklu na szczęście inteligentny

    Nie jest to przedstawienie dla fanów Trelińskiego i Warlikowskiego, dla nich „Łucja z Lammermooru” okaże się nieznośnie tradycyjna. Zamiast uwspółcześnionej wersji opery Donizettiego są piękne stylowe kostiumy, choćby ślubna suknia bohaterki z bielą skażoną czerwienią (to zapowiedź morderstwa, które Łucja popełni). I monumentalne dekoracje tworzące mroczny nastrój średniowiecznego zamczyska. I są długie momenty, w których reżyser usuwa się w cień.

To nie jest reżyserska słabość, lecz przekonanie, że pierwszeństwo należy oddać muzyce. A jednak Michał Znaniecki nie pozostaje bezradny, wystarczy się przyjrzeć, jak poprowadził scenę szaleństwa Łucji. Wykonawczynię umieścił na proscenium, by mogła wyśpiewać koloraturowe ozdobniki, ale dodał rozrzucone kwiaty, dwórkę grającą na flecie i aria zyskała poetycki klimat.

„Łucji z Lammermooru” Donizettiego nie ma sensu wystawiać, jeśli muzycznie będzie słaba. To arcydzieło belcanta składa się z urokliwych melodii, a wykonawcy muszą zrozumieć, że w nich jest zapisana tragedia dziewczyny, która ratując ród, wyrzeka się miłości. Tej romantycznej opowieści nie da się przerobić na współczesną historyjkę, trzeba natomiast zgromadzić wykonawców, którzy potrafią odkryć w niej szczerość ludzkich uczuć.

Wydarzeniem premiery stał się gościnny występ słynnego w świecie Piotra Beczały. Dał lekcję pięknego włoskiego śpiewania z niezbędną dozą emocjonalnej afektacji, która w finale, gdy Edgar rozpacza po śmierci ukochanej, dodała prawdy kreowanej przez niego postaci. Joanna Woś – mimo zdarzających się niepewności intonacyjnych – była przekonująca i wzruszająca. Nie starała się olśnić popisami, natomiast subtelnymi środkami wokalnymi pokazała gamę uczuć Łucji: od walki o miłość do rezygnacji i załamania prowadzącego do obłędu.

Dwójkę bohaterów dobrze wspierali Marcin Bronikowski, Rafał Siwek, Rafał Bartmiński i Katarzyna Suska. A jedna z najsłynniejszych scen w historii opery – finał II aktu – wypadła szczególnie efektownie. Zwłaszcza że dyrygent Will Crutchfield w tym momencie nareszcie pokazał, że czuje muzykę belcanta.

W pozornie tradycyjnej inscenizacji Michał Znaniecki prowadzi grę z teatralną konwencją. Pierwszy obraz z nieruchomo ustawionym chórem i żywymi zwierzętami to kwintesencja tradycyjnego widowiska. Potem wystawny operowy świat ulega deformacji. Oglądamy go z lotu ptaka, z nienaturalnie wielkim księżycem lub do góry nogami, a Łucja czuje się coraz bardziej osaczona w klaustrofobicznych wnętrzach. W finale schodzimy do... Nie zdradzę zakończenia, niech widz spróbuje odgadnąć, co reżyser chciał pokazać. To zresztą trudna zagadka.



Jacek Marczyński