nr 44 (1168),
  04-11-2012



i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



"Madame" Lescaut


    Mogłoby tak być. Akt I zamiast w XVIII w. na placu w Amiens, rozgrywa się współcześnie w nieokreślonym bliżej dużym mieście, między peronami metra i w nocnym barze. Natomiast akt III - zamiast w porcie z przycumowanym statkiem przed odpłynięciem do Ameryki - ciągle w tym samym nieszczęsnym i ciemnym miejscu, udającym kolejno mieszkanie Geronta, więzienie i wreszcie nie wiadomo co. W oryginale jest to pustynia skalista w Ameryce. Ale przecież metrem z Francji nie dało się tam dojechać ani wtedy, ani obecnie.

Stojąc na peronie, kawaler Des Grieux pyta: Kiedy pani odjeżdża? - Jutro o świcie. Klasztor mnie czeka... - odpowiada Manon w ciemnych okularach, ubrana w czerwony ortalion, z prezencją czupiradła, jakiego nie zniosłaby furtianka nawet najbardziej liberalnego zakonu.

Potem w akcie III i IV śpiewają o Paryżu. Havrze, okrętowych majtkach, że bryza omiata wielką nizinę, o głębi horyzontu, jałowym pustkowiu ("rozejrzyj się, poszukaj góry lub domu"). Wreszcie Manon wyznaje, że "wokół niebo ciemnieje", a ona jako "pustynna kobieta" po chwili umiera, nie przejmując się, że wszystko to dzieje się na peronie w metrze.

Mogłoby tak być, gdyby w ostatnim momencie w głowie denatki wszystko się pomieszało. Tymczasem nasz współczesny Des Grieux wali się na ławkę dworcową, w tle ciągle przemykają wyświetlane wagoniki metra, a głębi horyzontu, pustkowia czy podziemnego połączenia z Havru do Ameryki ani widu, ani słychu. Tylko elektroniczny zegar nad sceną raz po raz bezładnie przesuwa czas to w przód, to w tył. Nie wiadomo, czy się zepsuł, czy należy do zestawu rekwizytów tej odkrywczej inscenizacji.

Skoro zdecydowano się na totalne przewrócenie do góry nogami pracy aż 7 wybitnych autorów libretta opery Manon Lescaut (Giacosa, Illica, Leoncavallo, Oliva, Praga, Puccini, Ricordi), należało spektakl zafirmować nazwiskiem tylko Mariusza Trelińskiego. Ewentualnie dodać Borisa Kudlickę, projektanta tym razem brzydkiej, nudnej, ponurej i źle oświetlonej scenografii.

Wtedy powinno się także skomponować inną muzykę, bo przecież Puccini napisał operę o miłości panny Lescaut i kawalera Des Grieux wyłącznie dlatego, że przejął się opowieścią księdza Antoniego Prevosta, a nie kolką wątrobową polskiego reżysera, któremu lekkomyślnie pozwala się oszukiwać publiczność, zubożając treść i sens arcydzieł operowych, i wychodzić przed orkiestrę.

A propos: orkiestra zagrała świetnie. Patrick Fourniller poprowadził ją wybornie. Redaktorzy programu widocznie nie wiedzą, że zanim został światowej klasy francuskim szefem orkiestr, był laureatem II nagrody na katowickim konkursie dyrygenckim w roku 1987. Nie ma o tym ani słowa w notce biograficznej.

Za to przez pomyłkę podano dużymi literami, że reżyser jest absolwentem Wydziału Reżyserii łódzkiej Filmówki, a w spektaklu ktoś jest autorem choreografii. Jak to możliwe, skoro czegoś takiego w ogóle nie było. Chwilowe błąkanie się po scenie kilku ślicznotek bez biustonoszy to przecież jeszcze nie choreografia.

Poprawne wyśpiewanie zapisu nutowego to również nie kreacja wokalna. Wykonawcy głównych ról posiadali głosy za lekkie, aby śpiewać tak dynamiczne i ekspresyjne partie. Nietrudno byłoby wskazać lepszych wykonawców tych ról wśród polskich solistów, bez potrzeby szukania ich aż w Brazylii i Hiszpanii.

Pozostałe role solistyczne mają charakter drugoplanowy i na szczęście obsadzone zostały śpiewakami polskimi, lecz i tak nie uratowało to niekorzystnego wrażenia.

Podczas przerwy tylko niewiele osób opuściło teatr. Wśród pozostałych opowiadano, że na antenie radiowej jakaś tancerka z "Tańca z gwiazdami" żaliła się, że nie wystąpi w premierze opery MADAME Lescaut, bo na skutek konfliktu osobistego rozstała się z reżyserem. Z wyrazami współczucia informujemy zawiedzioną, że poza Madame Butterfly żadna opera Pucciniego nie posiada tytułu zaczynającego się od słowa MADAME. Nie ma więc M-me Turandot, M-me Cyganeria, M-me Tosca czy M-me Gianni Schicchi.

Chyba że w autorskiej wersji Mariusza Trelińskiego.



Sławomir Pietras