nr 250,
  25-10-2012



i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Koszmar nudnych nocy


„Manon Lescaut" w reżyserii Mariusza Trelińskiego to kolejny spektakl o mężczyznach bojących się dorosnąć. Wyszedł intelektualny kicz

    Sezon za sezonem mija, a w Operze Narodowej jej dyrektor artystyczny robi kolejne przedstawienie na ten sam temat. Czy bohaterką jest mitologiczna Eurydyka, chińska księżniczka Turandot, czy też wagnerowski żeglarz-tułacz, którego zauroczyła Senta, Mariusz Treliński ciągle pokazuje kobiety, które urzekają mężczyzn, a oni nie są w stanie tak naprawdę być z nimi. Nie chcą, nie potrafią, boją się? Odpowiedzi do końca nie poznajemy nigdy.

Gangster, seks i działka kokainy

W tych nocnych opowieściach z pogranicza jawy i snu kobieta jest czymś ulotnym, wyobrażeniem i ułudą raczej niż realnym bytem. To spektakle o obsesjach i lękach współczesnych mężczyzn, nie zaś o zdarzeniach rozgrywających się w prawdziwym świecie. Taka jest też najnowsza premiera Mariusza Trelińskiego – „Manon Lescaut" Giacomo Pucciniego lub ściślej: zrealizowana na kanwie tej opery.

To prawda, że współczesny teatr z trudem może zaakceptować to, co jest istotą dzieła wysnutego z popularnej niegdyś XVIII-wiecznej powieści Prevosta. Rokokowe stroje, peruki, powozy, afektowane wyznania, wreszcie sztuczny krajobraz pustynnej Ameryki, gdzie bohaterka umiera w ramionach ukochanego – wszystko to dawno już stało się symbolem operowego kiczu.

Puccini sobie, Treliński sobie

Nic zatem dziwnego, że Mariusz Treliński taką scenerię odrzuca. Ale w zamian proponuje inny banał, tyle że współczesny: nagie dziewczyny, wyuzdany seks z obowiązkowym facetem w damskich pończochach, działka kokainy wciągana nosem, gangster w białym garniturze, playboy w kwiaciastej koszuli i skórzanej kurtce. To nasz dzisiejszy kicz teatralny, powielany tak często, że stracił już głębszą znaczeniową wartość.

Punkt wyjścia spektaklu w Operze Narodowej jest nawet interesujący. Współczesny – zapędzony i zapracowany – kawaler des Grieux spotyka na stacji paryskiego metra swoją Manon. Może zresztą ją tylko sobie wyobraża i dlatego ma ona tyle twarzy. Bohaterka Pucciniego jest przecież wyuzdana i sprzedajna, a jednocześnie czysta i niewinna. Des Grieux zaś naprawdę nigdy jej nie zdobył, bo nasze marzenia najczęściej nie spełniają się do końca.

W teatrze operowym znacznie łatwiej jednak wymyślić nową historię niż starą, oryginalną opowiedzieć tak, by poruszyła współczesnego widza. Historia wykoncypowana przez Mariusza Trelińskiego drastycznie rozmija się z muzyką Pucciniego. W spektaklu wiele fragmentów jest inscenizacyjnie pustych, jakby reżyser nie słyszał, co kompozytor chciał w nich przekazać. Przedstawienie pozbawione jest na dodatek emocji. Puccini z taką maestrią przekazał w finale II aktu dramat gwałtownych rozterek i uczuć, gdy Manon zastanawia się, czy rzucić paryski luksus i uciec z biednym ukochanym, des Grieux zaś nie wie, czy przebaczyć jej zdradę i występne życie. Ze sceny Opery Narodowej wieje zaś nudą. A finałowa scena śmierci dłuży się tak samo jak w starej, konwencjonalnej inscenizacji, gdy gruba primadonna udawała, że umiera z wyczerpania.

Dyrygent górą

W warszawskiej „Manon Lescaut" nie ma prawdziwych postaci, są martwe lalki. Thiago Arancam wybrany do roli des Grieux chyba wyłącznie z powodu warunków zewnętrznych, męczy swój głos, próbując sprostać tej pięknej tenorowej partii. Nie miewa takich problemów Amanda Echalaz, ale jej interpretacji brakuje wokalnej finezji i niuansów, dzięki którym w Manon można by tchnąć więcej życia. Poza reżyserski schemat potrafili wyjść natomiast Mikołaj Zalasiński (Lescaut) i Marek Gasztecki (de Ravoir), a przede wszystkim dyrygent Patrick Fournillier, dzięki któremu orkiestra miała w wielu miejscach subtelność i emocjonalność godną Pucciniego.

Manon Lescaut na szalonym przyjęciu, którego jest ozdobą, w pewnym momencie stwierdza: „Pieśni! Taniec! I znowu muzyka! To wszystko jest piękne! A mimo to nudzę się".

Nic dodać, nic ująć.



Jacek Marczyński