szwarcman/
  blog.polityka.pl
  27.04.2014



i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



"P" po raz drugi


   

O ile zeszłoroczne oba składniki Projektu "P" w Operze Narodowej były zdecydowanie wydarzeniami jednorazowymi (choć zrobiono przedtem wokół nich, zwłaszcza wokół Wojtka Blecharza, wiele hałasu), to tegoroczne były muzycznie ciekawsze, ale pod innymi względami, hmm…

Tym razem kolej padła na Sławomira Wojciechowskiego i Marcina Stańczyka. "Przydzielony" im przez teatr został reżyser Krzysztof Garbaczewski oraz libreciści. A wokół premier było w prasie cicho, żadnego lansu. Podobnie jak w poprzednim wypadku, zaplanowane zostały trzy spektakle i rzecz zginie w pomroce dziejów. Może trochę szkoda zawartości muzycznej, ale dla obu panów było to pierwsze zetknięcie z gatunkiem, więc może następnym razem będą mieli lepsze możliwości wyboru.

Teoretycznie zapowiadało się ciekawie. Każda z minioper została osnuta wokół interesującej postaci: Zwycięstwo nad słońcem Wojciechowskiego – rosyjskiego awangardowego malarza-suprematysty Kazimierza Malewicza, a Solarize Stańczyka – Południowoafrykańczyka Leona Bothy, który cierpiał na progerię, czyli chorobę sprawiającą, że człowiek starzeje się wielokrotnie szybciej, i zmarł w wieku 26 lat, a wcześniej był didżejem. Niestety teksty osnute wokół tych postaci były łagodnie mówiąc pretensjonalne – pierwszy z nich (Marcina Cecki) był może nawet momentami trochę zabawny, za to drugi (Andrzeja Szpindlera) kazał z rosnącą niecierpliwością i irytacją oczekiwać końca, który nastąpił o wiele za późno… W pierwszej części scenografia była jakby trochę rodem z Bajek robotów Lema, w drugiej patrzyło się na jakieś spotworniałe sylwetki z wodogłowiem, naroślami i wypustkami – dotyczyło to także instrumentalistów i dyrygentki Marty Kluczyńskiej; trzeba ich w ogóle podziwiać, jak sprawnie sobie ze swoimi zadaniami radzili. Muzyka Sławomira Wojciechowskiego była nieco z ducha darmstadckiego; w ogóle ta część spektaklu nieodparcie przywodziła na myśl pod względem estetycznym lata 60. Muzyka Marcina Stańczyka była z początku szmerowa, później podążała zróżnicowanymi torami, a nawet momentami skręcała w stronę jazzu. W sumie – szkoda materiału, może panowie go jeszcze jakoś wykorzystają.



Dorota Szwarcman