nr 159
  05/2015

i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Alicja w Operze Narodowej


"Szanse załatwienia najprostszej sprawy są wprost proporcjonalne do ilości siwizny na skroniach tego, do kogo się zwracamy. Trwają rozpaczliwe próby dotarcia do starszyzny plemiennej…" – pisze asystent reżysera przed premierą "Requiem dla Ikony" i "Voyagera"

    Zadanie 1. Nie stać się turystą – pierwsze spojrzenie na New Delhi przy Placu Teatralnym 1.

Najlepsze widoki w Warszawie rozciągają się z tarasu Opery Narodowej. Widać z niego Stare Miasto i prawą stronę Wisły, jakby malował pan Bernardo Bellotto. Sycimy oczy wiosennymi pejzażami jak prawdziwi szczęściarze, którzy trafili na listę jednej z pięciu portierni. Takie potężne gmachy zawsze podniecają gości: strzelamy sobie selfie pod kapryśnymi chmurkami i spożywamy czekoladki z zakładowego bufetu. W korytarzu przy słynnym tarasie zwracają uwagę dziwne drzwiczki po przeciwnej stronie. Widnieją na nich napisy "Porządkowe bloku A", "Pomieszczenie porządkowych bloku R" itd. Wysokość normalnych drzwi to ok. 2 m. Drzwiczki sprzątaczek mają najwyżej 1,6 m. Są też węższe od jakichkolwiek innych drzwi w operze. Klitki za drzwiami mieszczą metalowe szafki na rzeczy, a czasem krzesełko, a także: kol

orowe wycinki z gazet, rysunki kwiatów i zdjęcia małych dzieci. Muszą zmieścić się też szczotki, odkurzacze i środki czystości. Nie ma okien. Między szafką a ścianą pomieszczenia zostaje akurat tyle miejsca, aby usiąść. Rozprostowanie nóg jest trudniejszym zadaniem: drzwiczki muszą się uchylić, ukazując świat niepołożony w Krainie Czarów. Ze swoich pomieszczeń gospodarczych sprzątaczki spoglądają na solistów, dyrygentów, smukłych członków Baletu Narodowego i innych ważnych gości. Same także są widoczne, pod nieatrakcyjną żółtą żarówką, ale nikt nie otwiera oczu ze zdziwienia. Pozamykane w ścianach sprzątaczki już się tutaj opatrzyły. To normalny proces: nieprzyzwoitość oglądana w nieskończoność staje się egzotyką turystycznej metropolii. Gdy przechodzimy codziennie korytarzem przy bufecie, powoli trafia do nas, że na przekór deklaracjom, coś tu nie gra.

Zadanie 2. Osiągnąć prędkość ucieczki: "Voyager" Sławomira Kupczaka.

W 1977 r. Amerykańska Agencja Kosmiczna rozciągnęła zasięg propagandy do skali międzygwiezdnej. Wysłana w kosmos płyta gramofonowa pokryta została złotem, a także słodkimi marzeniami o globie wielbiącym naukę i różnorodność rasową. Kilka lat temu pożegnała Układ Słoneczny z uśmiechem zapisanym w binarnym kodzie. Kurtyna tłumiąca podnosi się w ślimaczym tempie, ukazując dziwaczną informację zwrotną: widzieliśmy wasze filmy, rozbawiły nas "Bliskie spotkania trzeciego stopnia" Spielberga, ale właściwie to jesteście już martwi. Drodze Ziemianie, wasz self-image jest popękany i sunie w pustce jak upiór. Lepiej zacznijcie szukać winnego!

Na futurystycznej pochylni stoją widmowi mieszkańcy sondy Voyager. Ich kozłem ofiarnym staje się anonimowy pracownik korporacji, grany przez kontratenora Michała Sławeckiego. Zakochaliśmy się w nim, od kiedy po raz pierwszy otworzył usta. Chcielibyście go zobaczyć i posłuchać, jak "kocha tę pracę" (cytat z libretta Michała Borczucha). Sławeckiemu towarzyszy równie imponujący głos – bas Artur Janda. Moglibyśmy słuchać tego duetu w nieskończoność, siedząc wygodnie na małej widowni Sceny Kameralnej. Muzyka Sławka Kupczaka napisana jest tak, aby uwieść publiczność, a chłopcy skwapliwie to wykorzystują. Brakuje czasu, żeby dopracować utwór, który jest debiutem operowym kompozytora. Większość prób spędziliśmy na słuchaniu tzw. wyciągu fortepianowego, który mniej więcej odwzorowuje brzmienie całości. W ostatniej chwili żądamy kilkudziesięciu dodatkowych minut z orkiestrą, żeby uratować premierowe wykonanie. Zapada cisza, a po niej rozpoczynają się gorączkowe targi.

Zadanie 3. Jak spaść na cztery łapy: lot przez Króliczą Norę.

Potrzebne nam są ekrany do projekcji. Materiały nagrywał dla nas Krzysztof Skonieczny w Los Angeles. Chcielibyśmy, aby ekrany były na czas, i żeby były wykonane zgodnie z projektem. Nie ma nic gorszego niż wideo z Californii spływające po pomarszczonym ekranie. Każdy z tysiąca dwustu pracowników zajmuje się aktualnie czymś innym. W produkcji trwa podbieranie sobie pracowników technicznych. Możemy liczyć na litość speca od multimediów, ale ceną jest poczucie winy: co mu zrobią, gdy się dowiedzą, że nam pomaga? Dziś przyznał się, że planuje ściąć sobie włosy – i sprzedać. Akustyk żali się reżyserowi, ile zarabia podczas nieudanej próby podpięcia jacka do macbooka. Reżyser puszcza muzykę z iPhone'a. Racjonalna organizacja pracy schodzi na dalszy plan, a uwyraźniają się ciche lojalności: w poszczególnych działach, w poszczególnych pracowniach. Szanse załatwienia najprostszej sprawy są wprost proporcjonalne do ilości siwizny na skroniach tego, do kogo się zwracamy. Trwają rozpaczliwe próby dotarcia do starszyzny plemiennej...

Biurokracja i hierarchia trwają od dziesięcioleci, dumne i syte, ale i głuche na prawdziwe potrzeby publiczności, a nawet własnych ludzi, zwłaszcza w czasie kryzysu dotacji. Pracownicy zdają sobie sprawę, gdzie pracują. Słowo hipokryzja mieni się tu tysięcznymi odcieniami jak plamy benzyny na przyoperowym parkingu. Ingerencje w wolność artystyczną są na porządku dziennym, a próby jej obrony zbijane są frazeologicznym "tutaj jest Opera Narodowa". Kto nie zamknie ust we właściwym momencie, zmierzy się z człowiekiem na koturnach i wysłucha małego oratorium. Ale co to właściwie znaczy "opera narodowa"? Wsłuchując się w opowieści off the record, włos jeży się na głowie.

Żarty w rodzaju "niepotrzebna jest wam próba, bo i tak nikt się nie pozna, czy grają, co trzeba" budzą na początku rozbawienie, ale i wspomnienia niektórych szkolnych lektur. Janko Muzykant żyje, dostał szczotkę i mieszka w operze pod schodami. Nie tylko on wciąż czeka na swój moment. Scenografowi sugeruje się, że nie ma prawa zaprojektować czegoś, czego działy nie potrafią wykonać. Innowacja traktowana jest jak niepoważne wichrzycielstwo. Oczywiście nikt tego nie powie wprost. Jak większość kluczowych informacji, dociera to do nas w formie zasłyszenia. Gmach opery pełny jest pudeł rezonansowych, wzmacniających szepty dokładnie wtedy, gdy są potrzebne. Sam budynek Corazziego to największe tego typu pudło w Europie (ozdobione Kwadrygą). Tak ukształtowany system szkodzi obydwu stronom, utrudniając przepływ idei, które złocą usta piarowców Projektu ‘P’.

Zadanie 4. Zrozumieć aktorkę: "Requiem dla Ikony" Katarzyny Głowickiej.

Archiwalia Białego Domu. Jacqueline Kennedy (sopranistka Patrycja Krzeszowska) oprowadza ciekawską kamerę telewizyjną po owalnych pokojach. Dobre maniery i styl konwersacji ze szkoły dla dam w Southampton. Miliony Amerykanów wsłuchuje się w jej skromny głos, i dowiaduje się, jak upiec bezę. Na scenie Krzeszowska raz po raz upuszcza na podłogę wazony. Skorupy rozbijają się z hukiem, a my mamy zgrabną metaforę. Wazony podaje jej Marta Ojrzyńska, która bierze udział w projekcie po raz drugi. W operze nawet ściany wiedzą, że są ścianami świątyni muzyki. Przedstawiciele muzycznego kultu nie muszą być nastawieni ekumenicznie do innych wierzeń.

Na aktorską profesję patrzy się tu podejrzliwie, jak na nowinkę jakichś Etrusków: co najmniej nieprzyzwoitą. Inscenizacja jest opakowaniem – w domyśle – dla pełnego słodkości wnętrza, i niczym więcej. Pojawienie się Marty Ojrzyńskiej na scenie jest jak epifania obcego bóstwa. Bawimy się tym zderzeniem światów. W trzeciej scenie Sobowtór Jackie lunatykuje, że prowadzi samochód. Marta Ojrzyńska ustawia choreografię tej sceny ad hoc. Towarzyszy jej Krzeszowska, która krok za nią powtarza ruchy aktorki. Ojrzyńska, a za nią Krzeszowska, przechyla się na lewo, jak na zakręcie, a potem gwałtownie hamuje i zaczyna trzeć spódnicą o uda. Pierwsza dama Ameryki ma ostrą jazdę. Duet solistek nabiera siły, dziewczyny zbliżają się do orkiestry, wpatrzone w dyrygenta. W końcu rzucają „Stop! Już nie chcę, ja już nie mogę. Pozwól mi zejść”. Dyrygent wymachuje takty nieczuły na te dramaturgie. Wszystko toczy się według utartego schematu.

Zadanie 5. Utrzymać podniecenie: losy Projektu ‘P’ i Sali Młynarskiego.

Scena Kameralna to dawna sala prób, którą Polska Ludowa przekształciła w 1970 r. w dodatkową scenę dla "prapremier małych form teatralno-baletowych (…) z udziałem bardzo młodych wykonawców, jeszcze uczniów szkół artystycznych". Echo tej decyzji wybrzmiewa do dzisiaj, gdy na Scenę Kameralną wpuszcza się ponaddwudziestoosobowe obsady. W tym miejscu Mariusz Treliński, pomysłodawca Projektu ‘P’, zapowiadał "burzliwy romans" z polską muzyką współczesną. Młodziutkie partytury reżyserowane w kolejnych latach przez Zadarę, Garbaczewskiego i Borczucha miały wyłonić nowe rozwiązania sceniczne i godnie zaprezentować nową polską muzykę. "To duże wyzwanie dla naszej ekipy, ale na pewno interesujące", przyznawali włodarze Opery Narodowej na meet-and-greet, zwyczajowym spotkaniu zapoznawczym z dyrektorami działów, kierownikami pionów, koordynatorami projektów, asystentami biur itd.

"W operze pracuje wielu ludzi, nawet wśród tych z najdłuższym stażem, którzy czekają na powiew świeżości", mówi nam w bufecie Marta Kluczyńska, która dyrygowała dwoma pierwszymi Projektami ‘P’. Broni spotkania młodych artystów z nobliwą instytucją: "gdy spotkaliśmy się w 2013 r., okazało się, że nowoczesne idee traktowane tu są niejako po macoszemu. Opera miała do zaoferowania ograniczoną przestrzeń dla nowych artystów. Możliwości okazały się bardzo małe w porównaniu z tymi dla produkcji opartych na kopiowaniu starych schematów. Nowe wymknęło się spod uświęconych procedur i to, co miało być walorem projektu, wygenerowało zbyt wiele bodźców dla tych sędziwych murów".

Dla zaproszonych artystów szwankujący mechanizm operowy staje się tematem samym w sobie. Na celowniku Michała Zadary i Jagody Szmytki (2013) postawiona została biurokracja i absurdy instytucji: do libretta trafiają wypowiedzi dyrektora i prawdziwa historia o kradzieży fortepianu (sic!). Wojciech Blecharz, autor osobnego „Transcryptum”, penetruje bezwładną instytucję i każe widzom eksplorować niedostępne nigdy wcześniej bebechy budynku. Krzysztof Garbaczewski (2014) żartuje sobie z uświęconych praw i działa w kontrze wobec muzyków (i muzykologów). Orkiestra po raz pierwszy daje się przebrać w dziwaczne kostiumy, a młodym aktorom (Żulewska, Smagała) oddaje całe sceny w "Solarize" Macieja Stańczyka. Projekt ‘P’ powoli zaczyna pełnić funkcję warsztatową dla leciwej machiny operowej. Rok później (Borczuch 2015) pracownicy znów zmuszeni są zejść z utartych ścieżek. Obserwujemy, jak zatrzymują się w miejscu, nie wiedząc, co się dzieje, ani kogo zapytać o radę. Czasami jest to nam na rękę, bo mówi więcej o miejscu, w którym przyszło nam pracować, niż wszystkie oficjalne uściski rąk. Naściskaliśmy się w gabinetach za wszystkie czasy, nadal jednak nie jest to obiecany romans z nową sztuką. Chaos na Kameralnej przypomina bardziej flirt nastolatka, który depcze partnerkę po nogach.

Zadanie 6. Parówkę popić szampanem: epilog w dniu próby generalnej

Porządkowe bloku R przyglądają się wielkim plakatom wiszącym w monumentalnym korytarzu technicznym. Nie są to zwykłe prace, które można oglądać na billboardach i reklamach w metrze. To komunikaty dla pracowników, przygotowane schludnie w kierownictwie promocji. Plansze przedstawiają różne operowe zawody. Są więc i ślusarze, i malarze, napędowcy, stolarze, a nawet tapicerzy. Wszyscy sfotografowani w czerni i w bieli w pomnikowych pozach. Podpisy także utrzymane są w socrealistycznym duchu:

"Na przeciętną premierę schodzą dwie–trzy tony żelastwa. A bywa, że i cztery. Ciężka robota w ciężkim towarzystwie – w sumie norma dla ślusarza".

O profesji rekwizytorów mówi się za pomocą liczebników i enumeracji: "Rekwizytorzy korzystają w operze z szesnastu magazynów. Są one od podłogi aż po sufit zawalone najprzeróżniejszymi przedmiotami. Są jednak i takie rekwizyty, które nigdy do magazynu nie trafiają. Są Ťzużywaneť podczas spektaklu. Chodzi tu głównie o jedzenie. W przedstawieniach zjada się pieczone kurczaki, parówki, sery, owoce, otwierane są też butelki szampana".




Autor asystował również Krzysztofowi Garbaczewskiemu w czasie drugiej edycji projektu, w której pokazano "Zwycięstwo nad słońcem" Sławomira Wojciechowskiego i "Solarize" Marcina Stańczyka.



Radosław Mirski