szwarcman/
  blog.polityka.pl
  21.04.2013



i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Wreszcie Qudsja Zaher


    Tyle już czasu czekaliśmy na to dzieło, że aż trudno uwierzyć, że w końcu się udało. 14 lat od zamówienia ze strony Teatru Wielkiego-Opery Narodowej i 8 lat od ukończenia odbyło się prawykonanie Qudsji Zaher, pierwszej i jak dotąd jedynej opery Pawła Szymańskiego.

Powiem od razu: muzyka jest przepiękna. Zawiera wszystkie najlepsze cechy twórczości Szymańskiego. Stosunkowo mało jest w niej „barokizmów”, choć raz się zdarzają (ale też do użytej treści pasują raczej inne środki). Są za to inne charakterystyczne gesty, które znajdujemy nieraz u tego kompozytora: powolne, zjeżdżające w dół glissanda, pojedyncze uderzenia w tę samą nutę – perkusyjną czy fortepianową w niskim rejestrze. Nowością (ale czy rzecz sprzed ośmiu lat można nazwać nowością?) jest użycie chóru chłopięcego, który – można tak powiedzieć – po prostu rapuje historię. Czasem też śpiewa, ale częściej recytuje rytmicznie. Głosy występują tylko dwa: tytułowa rola, przeznaczona dla Olgi Pasiecznik (i wykonana przez nią fantastycznie, choć pierwszy krzyk był za cichy – są miejsca na tej scenie, których śpiewak powinien unikać, jeśli chce, by było go słychać), rozbuchana wręcz w swojej intensywności, i rola Przewoźnika (Damian Konieczek), który – podobnie jak chłopcy – rytmicznie recytuje swój tekst, ale śpiewając, czasem na jednym dźwięku, czasem na różnych. Chwytające za gardło jest zakończenie. Przyznam, że często mi się zdarzało podczas tego przedstawienia po prostu zamknąć oczy i słuchać muzyki.

Jednak gdyby się zastanowić, o czym to wszystko właściwie jest, można mieć problemy. Kilka dni temu w „Gazecie Wyborczej” ukazał się tekst ładnie wszystko objaśniający, oparty na wypowiedziach znanego reżysera-dokumentalisty Macieja Drygasa, który jest autorem libretta; w tekście jest, że to niespodzianka, jednak jeśli ktoś zna obu panów, nie dziwi się: przyjaźnią się od lat, Szymański robił wielokrotnie muzykę do filmów Drygasa. Wybór więc właśnie jego na librecistę przyszedł w sposób naturalny.

Ale niestety nie przedstawia się to tak jasno, jak opowiada w tym artykule reżyser-librecista. Gdyby to rzeczywiście szło w takim kierunku, byłoby jaśniejsze i bardziej zrozumiałe. Niestety, w samym tekście jest zdecydowany przerost nurtu „islandzkiego”, nurt „afgański” jest minimalny i prawie go nie widać. Zaciera się tu więc problem nieszczęścia uchodźców, od którego wszystko się zaczęło. Właściwie nie bardzo rozumiemy, co się z Qudsją dzieje i czemu cierpi. Problem archeologii pamięci jest też jakoś zatarty. Kim jest Nauczyciel z uczniami „szkoły pamięci” (instytucja islandzka, gdzie uczono się na pamięć sag) - rola mówiona (koszmarnie sztuczny, krzyczący Andrzej Niemirski), właściwie nie wiadomo. Kto żyje, kto nie żyje – a może wszyscy nie żyją? – trudno zgadnąć. Szczególny język tego tekstu (Drygas: „Miałem poczucie, że to, co powstaje, nie jest moim tekstem – ja przecież mówię prozą, nie używam takich słów…”) przydaje mu też sztuczności.

I na to wszystko nakłada się jeszcze wizja Eimuntasa Nekrosiusa, która jest interesująca plastycznie, ale do reszty warstw ma się nijak. Zatarte są węzły akcji. Nie wiemy, w którym momencie Qudsja rzuca się do wody i od kiedy akcja się pod tą wodą rozgrywa. Nie jest jasne, jaka jest pozycja Nauczyciela. Wiele jest takich niejasności, a zakończenie, z wchodzeniem chłopców na scenę (a przecież ich głos, tym razem śpiew, rozbrzmiewa z głośników) i powolnym zasuwaniem kurtyny na ostatnich dźwiękach, żadnej jasności ani puenty nie dodaje. Nie mówię, że powinny były zostać zrealizowane w pełni didaskalia, w których rzeczywiście jest napisane literalnie „Zapala się oznakowanie wyjść awaryjnych. Publiczność opuszcza salę. Wszędzie jest woda – nie sposób wyjść z teatru suchą nogą…”, ale zdecydowanie trafiona jest ta ich część, która mówi, że cały ten epilog ze śpiewem psalmu powinien rozgrywać się w ciemności, wśród odgłosów kapiącej i sączącej się wody.

Mimo jednak wszelkich mankamentów przedstawienie ma swoje walory. W każdym razie na pewno muzyczne. Zdziwiło mnie więc, kiedy po spektaklu gdzieś z balkonu rozległy się buczenia. Dlaczego i do kogo były skierowane – doprawdy nie wiem.



Dorota Szwarcman