nr 42,
  19-02-2013



i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



"Sprawa Makropulos" wreszcie w Polsce


W warszawskim Teatrze Wielkim - Operze Narodowej obejrzeliśmy najbardziej oczekiwaną premierę sezonu, "Sprawę Makropulos" Leosza Janaczka. Powody do radości są dwa. Po pierwsze - dzieło z 1926 r. nie było dotąd wystawiane w Polsce. Po drugie - wyreżyserował je wybitny Szwajcar Christoph Marthaler

    Aż trudno uwierzyć, że opera "Sprawa Makropulos" Leosza Janaczka - pokazana po raz pierwszy w 1926 r. w Teatrze Narodowym w Brnie - nie miała dotąd polskiej premiery. Wciąż na wystawienie czekają "Przygody Lisiczki Chytruski" i "Z domu umarłych". Teatry europejskie od ponad dwóch dekad zachwycają się sceniczną twórczością morawskiego kompozytora, my z trudem nadrabiamy zaległości. A warto poznać świat Janaczka, bo jest odrębny, inny od tego, co działo się w operowej codzienności przełomu XIX i XX wieku. Jakże różna to droga od niemieckiego ekspresjonizmu, francuskiego impresjonizmu i symbolizmu, wreszcie od języka kompozytorów rosyjskich czy włoskich.

"Sprawa Makropulos" to przedostatnia opera Janaczka - o brzmieniu surowym, głębokim, nasycona modalnością, polifonią, zapętlającymi się pomysłami harmonicznymi, swoiście przetwarzanym i rozumianym folklorem. U Janaczka nic nie jest oczywiste, proste, jednakowe. To muzyka, która cały czas się zmienia, wije, a charakterystyczna "mowa śpiewana" zaskakuje za każdym razem swą oryginalnością. Świetne jest libretto opery oparte na komedii Karela Czapka. Pisarz wątpił w możliwość jej operowej adaptacji, kompozytor nalegał - i słusznie, bo po premierze Czapek oświadczył, że praca kompozytora "przekroczyła jego najśmielsze oczekiwania". Janaczek też, zdaje się, był zadowolony z końcowego efektu.

W Warszawie obejrzeliśmy spektakl, którego premiera odbyła się na festiwalu w Salzburgu w 2011 r. Niestety, szwajcarski reżyser Christoph Marthaler przyjechał do Warszawy tylko na premierę. Całość przygotował reżyser wznowienia Joachim Rathke z pomocą goszczącej "przez chwilę" w Warszawie scenografki Anny Viebrock. To ważne, gdyż Marthaler - znany ze ścisłej współpracy z wybranymi aktorami i śpiewakami - zapewne poprowadziłby całość inaczej. Mimo to ostateczny efekt okazał się znakomity.

Historia sprawy spadkowej między rodzinami Prusów i Gregorów z niespodziewaną ingerencją Emilii Marty (Eliny Makropulos) żyjącej 337 lat rozgrywa się w sądzie. Spektakl odbywa się w jednej, doskonale zorganizowanej przestrzeni. To w niej poznajemy historię zwaśnionych rodów, poznajemy też Emilię Marty - podziwianą śpiewaczkę operową - wreszcie to tu dochodzi do rozwiązania tej niecodziennej historii o przemijaniu i zmęczeniu. Swą chwilami jakże dramatyczną muzyką Janaczek oddaje meandry kobiecej psychiki, stara się w nią wniknąć, prześwietlić ją i słuchającym pozostawić prawo wydania ostatecznego werdyktu (opera powstała w okresie jego bujnego romansu z dużo młodszą Kamilą Stösslovą).

W spektaklu Marthalera mamy wszystko: psychologiczne rozterki i miłosne zauroczenia, fascynację długowiecznością i bezsensowność trwania, afirmację życia i rozczarowanie. Wreszcie mądrą i ponadczasową puentę. I teatr, który rozgrywa się także w świetnie skonstruowanych wprowadzeniach do kolejnych aktów.

***

Warszawską realizację ogląda się bardzo dobrze - nie zawodzi obsada. Eva Johansson w partii Emilii Marty jest kobietą z krwi i kości, doskonale żonglującą nastrojami. Jej głos ostry, wręcz chropowaty, może razić, choć trudno odmówić mu szczególnego uroku. Znakomicie wypadli partnerujący panowie: Raymond Very (Albert Gregor), Jason Howard (Jaroslav Prus), Jan Vacik (Vitek) i Marek M. Gasztecki (Dr Kolenatý). Bardzo dobrze zaśpiewała Anna Bernacka w małej roli Kristy.

Nie potrafię jednak zachwycić się grą Orkiestry Teatru Wielkiego - Opery Narodowej. Gerd Schaller nie zdołał pokazać, na czym polegała "rewolucyjność" partytury morawskiego kompozytora. Z orkiestry, której brzmienie w oryginale wywołuje ciarki na plecach, pozostało niewiele - mało przejrzyste plany, powyciągane motywy biegnące donikąd, urywane, chaotyczne frazy. Słychać, że warszawska opera rzadko grywa taką muzykę, a mobilizacji i wskazówek, by wykonać ją dobrze, najwyraźniej brakuje. Do pełnego poznania Janaczka jest nam jeszcze daleko.



Jacek Hawryluk