11-2015

i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Nie taki Straszny Dwór


W niedzielę byłam na premierze "Strasznego dworu", jednego z najbardziej kanonicznych polskich spektakli operowych. A ja nie przepadam ani za kanonami, ani za narodowym romantyzmem, ani za oczywistościami. I dlatego inscenizacja brytyjskiego reżysera Davida Pountney’a bardzo mi się podobała.

    Myślę zresztą, że na tym polega przyszłość — a może już nawet teraźniejszość — opery, tej niezwykle archaicznej a jednak ciągle budzącej wielkie emocje sztuki — żeby łączyć tradycję z super nowoczesnym, pięknym, nie przeładowanym designem. To trochę przeczy istocie opery, zawsze nieco pretensjonalnej, koturnowej, kiczowatej, ale właśnie cała sztuka polega na tym, żeby z tej przesady też umiejętnie korzystać.

Opera "Straszny dwór" powstała w czasach, kiedy Polska była pod zaborami, dlatego libretto ukrywało niepodległościowe aluzje, dziś nieco nachalne manifestacje miłości do ojczyzny. Brytyjski inscenizator przełamał jednak te treści, przede wszystkim przenosząc akcję w dwudziestolecie międzywojenne. Miecznik wprawdzie nadal śpiewa, że córki wyda tylko za takich, którzy chętnie przeleją krew, zaś na dworze pobrzmiewają historie bohaterskich matek powstańców styczniowych, ale przynajmniej postacie nie mają na sobie szlacheckich kontuszy.

O czym jest "Straszny dwór"? Można streścić w dwóch zdaniach: o braciach, którzy wracają z wojny i postanawiają zostać kawalerami — dawna nazwa singli — ale poznają piękne panny i zmieniają plany. Intrygantka stryjenka chce ich jednak ożenić z innymi pannami, więc rozsiewa plotki, że są tchórzami i przestraszą się nawet duchów w dworze — innymi słowy, robi im czarny PR. Nie ma tu duchów, upiorów ani rzeczywistych gotyckich zjaw, wszystko odbywa się w głowach bohaterów i w ich opowieściach. Pod tym względem to cenna metafora, która mogłaby posłużyć za dobry przykład tego, jak demony w naszych głowach uniemożliwiają działanie —choć za Moniuszki nie było coachingu ani nawet psychologii.

Jest ładnie. Zgodnie z potencjałem libretta, scenografia pokazuje przestrzeń symbolicznie — na scenie stoi makieta dworu, którą artyści obchodzą wokoło sławiąc piękno tego miejsca. Każda scena jest zakomponowana wizualnie jak obraz albo kadr filmowy, nikt nie stoi w przypadkowym miejscu. A kiedy pojawiają się podświetlone gabloty, w których umieszczono widoczki i ludzi — ustawionych w "żywe obrazy" — publiczność klaszcze. Co jest rzadką reakcją na samą scenografię.

Nowoczesna i w pewnym sensie minimalistyczna, chociaż ludowa, jest też scena słynnego finałowego Mazura. Nad tańczącymi w biało-czerwonych strojach wisi efektowny żyrandol, przypominający ludowy wieniec, który wieszało się niegdyś pod sufitem. Wykorzystanie tu polskiego folkloru, niedosłowne, nie nawiązujące do żadnego regionu, przypomniało mi sposób, w jaki kilkanaście lat temu inspirował się folklorem projektant Arkadius. Wizualnie "Straszny dwór" jest przepiękny, trochę jak bajka dla dorosłych. Jakby elementy baśniowe przeniesiono z dzieciństwa i dano im oprawę wysmakowanego designu.

Jak wiadomo, "Straszny dwór" jest łatwy muzycznie, znamy go od dziecka, bo wiele słynnych arii i fragmentów jest ciągle gdzieś powtarzanych, śpiewanych, wykorzystywanych. Ale w warszawskiej Operze Narodowej — podobnie jak w przypadku nowoczesnej scenografii — ten archaiczny utwór jest zaśpiewany prosto, perfekcyjnie, bez pretensji i dramatyzmu. Najcudowniej. I tym bardziej warto zobaczyć całość, zwłaszcza w tak przepięknej i przyjemnej inscenizacji.



Anna Luboń