nr: 263,
  10-11-2015



i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Radosny mazur po wygranej bitwie


Brytyjczyk David Pountney trafnie odczytał polski patriotyzm, mimo że ze "Strasznego dworu" zrobił beztroską komedię.

   

Dwie sceny są szczególnie ważne w "Strasznym dworze" w Operze Narodowej. Pierwsza to prolog, sugestywnie rozpoczęty obrazem "Cud nad Wisłą" Jerzego Kossaka. Rozgrywa się w koszarach, w których żołnierze po zwycięskiej wojnie 1920 r. szykują się do powrotu do domów. I scena druga na finał: w biało-czerwonej kolorystyce, z żywiołowym, żartobliwym mazurem w świetnej choreografii Emila Wesołowskiego. Beztroską zabawę reżyser przerwał na kilka sekund dramatycznym wtrętem, przypominającym, że nasza niepodległość nie trwała wiecznie. Tak było w epoce, którą przedstawił Moniuszko w "Strasznym dworze", ale również w II RP pokazanej przez Pountneya.

Sprawdził się pomysł rozegrania akcji w latach 20. poprzedniego stulecia. Przeniesienie w czasie nie umniejsza treści patriotycznych, ale czyni "Straszny dwór" bardziej atrakcyjnym dla współczesnego, zwłaszcza młodego, widza. On łatwiej może się utożsamić z żołnierzem 1920 roku niż z kontuszową szlachtą.

Zaletą koncepcji brytyjskiego reżysera jest też to, że daje lekcję patriotyzmu w tonie nienapuszonym i bez martyrologii, który ostatnio dodają do "Strasznego dworu" nasi inscenizatorzy (Laco Adamik we Wrocławiu czy Krystyna Janda w Łodzi). Pountney uwierzył, że Moniuszko skomponował autentyczną komedię.

To zatem, co dzieje się między pierwszym a ostatnim obrazem, ma dobre tempo, a charaktery i sytuacje zostały z wdziękiem wyostrzone. Pountney odszedł od realizmu polskiego dworku, a w zamian wymyślił zabawę żywymi obrazami inspirowanymi XVIII-wiecznym malarstwem, co wzmacnia komizm opery. Reżyserowi należy się uznanie za wyczucie tego, co szczególnie dla nas ważne. Kilka razy bowiem wyciszył nastrój zabawy, by przemówiła wyłącznie muzyka. Tak jest w arcypolskiej, polonezowej arii Miecznika i w lirycznej arii Stefana.

O koncepcji zaś Andrija Jurkiewicza jedni widzowie mówili, że dyrygował zbyt wolno, inni, że zbyt szybko. Oznacza to więc, że wprowadził zmienne tempa. Pozwalał śpiewakom starannie prowadzić frazę, w innych momentach podkręcał komediowy nerw. A muzyka Moniuszki miała więcej lekkości niż zazwyczaj, co słychać było już we wstępie do opery.

Ze "Strasznym dworem" bywa kłopot. Jest obciążony tradycją wykonawczą Andrzeja Hiolskiego, Bogdana Paprockiego czy Bernarda Ładysza. Dziś z różnych powodów takich śpiewaków już nie ma i obecna premiera także to potwierdziła.

Panie wypadły gorzej, wszystkie miały kłopoty emisyjne, tekst przez nie śpiewany był nieczytelny. Interpretacyjną klasę pokazał natomiast Adam Kruszewski (Miecznik), Ryszard Minkiewicz ciekawy klucz do Damazego znalazł we Fredrowskim Papkinie, dobry wokalnie był Rafał Siwek (Zbigniew), a Tadeusz Szlenkier starannie przygotował partię Stefana, choć to dopiero wstęp do stworzenia bogatej w niuanse kreacji.

Czy w takiej wersji "Straszny dwór" może po raz pierwszy być atrakcyjny i zrozumiały dla widza spoza Polski? Pierwszą odpowiedź przyniesie transmisja streamingowa do Europy 19 listopada.



Jacek Marczyński