nr 46
  17-11-2015



i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Mieć w miłości kraj ojczysty


150 lat temu odbyła się w Warszawie prapremiera opery "Straszny dwór" Stanisława Moniuszki. Minął rok od zakończenia powstania styczniowego. W ponurej rzeczywistości popowstańczej, ciągle jeszcze świeżej traumy, ta premiera miała wymiar szczególny.

    "Hej, miły Boże! Jakoś tęskno i nudno na sercu człowieka, by kamień położył: zadymka śnieżna, że świata nie zobaczysz, mróz piekielny! Rozpal no, kmotrze, spory ogień na kominie, niech jodła da nam płomień ciepły, przy nim zgrzejem częstochowskiego piwa z grzankami, a wtedy rado pogawędzić" - tak zaczynał swą gawędę stary dworzanin Maciej Siwy, a opowieść tę snutą "w baszcie nad broną" spisał Kazimierz Władysław Wójcicki, dając jej tytuł "Straszny dwór".

Gawęda ukazała się w roku 1840, już po powstaniu listopadowym, lecz jeszcze przed rabacją galicyjską, i opowiadała historię dwóch braci, którzy zajechali do dworu, w którym "co dzień w nocy straszne wiedmy z ognistemi ogonami latają", a "pan domu i pani są to same heretyki, które z diabłem trzymają". Historyjkę wykorzystał Jan Chęciński, tworząc libretto do opery Stanisława Moniuszki. Operę tą można śmiało zestawić z najlepszymi dziełami Włochów czy Francuzów, a miłośnicy Rossiniego i Donizettiego odnajdują w niej echa belcanto.

Jak słusznie zauważają znawcy - "Straszny dwór" jest po prostu pełen pięknych melodii, prawdziwych operowych przebojów, które mogłyby z powodzeniem zawojować sceny światowe, gdyby nie bariera języka i specyfiki kultury polskiej. Być może dlatego dyrekcja warszawskiego Teatru Wielkiego postanowiła wyjść z kontuszowo-sarmackiej tradycji pokazywania opus magnum Moniuszki i inscenizację powierzyć zagranicznemu reżyserowi. David Pountney w rozmowie z dyrektorem teatru Waldemarem Dąbrowskim powiedział, że zdaje sobie sprawę z tego, że ma do czynienia z dziełem szczególnym, iście polskim, nasyconym tą polskością do cna, i to zarówno, jeśli chodzi o kontekst historyczny związany z prapremierą, która odbyła się rok po upadku powstania styczniowego, jak i głębokie ukorzenienie kulturowe ("Straszny dwór" Polak czyta przecież przez Mickiewicza, Naruszewicza, Fredrę i Paska).

Reżyser przyznał: "Nie ma, wydaje mi się, możliwości myślenia o tym tytule bez uwzględnienia tego kontekstu oraz bez zrozumienia sytuacji i emocji Polaków połowy XIX w.". Czasem bywa jednak tak, że deklaracje i intencje reżyserskie nie idą w parze z decyzjami podjętymi przy realizacji. "Straszny dwór" w najnowszej, jubileuszowej inscenizacji - pomimo rozmachu i widowiskowości - traci przez brak odczytania głównego napięcia dramatycznego. Napięcie to nie wynika z zapisu błahej historyjki obyczajowej, lecz odczytuje się je niejako pod spodem, i tej ukrytej opowieści Pountney nie dostrzegł. Nie mógł. Nie urodził się w Polsce. Szkoda, że zamiar pokazania "Strasznego dworu" w nowatorskiej formule nie do końca się powiódł, bo niektóre pomysły mogły - gdyby były konsekwentnie realizowane - dać tej nowej odsłonie dzieła Moniuszki zupełnie nowy wymiar. Szczególnie że idea, aby przekonywać świat do polskich dzieł, jest bardzo dobra.

Piotr Kamiński pisał o wielkiej operze Moniuszki: "Choć "Straszny dwór" przerasta "Halkę" bogactwem inwencji i kunsztem kompozytorskim, nie ma jej dramaturgicznej zwartości, stąd też zapewne cieszy się mniejszym wzięciem za granicą. Sekret tkwi jednak być może gdzie indziej: w esencjonalnej "polskości" późniejszego dzieła, w subtelnym dozowaniu nastrojów, mickiewiczowskim tonie rozmarzonej, czułej i pełnej dystansu ironii: tak mówimy o kimś bezgranicznie kochanym, którego wady i śmiesznostki znamy na wylot".

Z sekretem jest czasem tak, że mogą jego tajemnicę rozgryźć jedynie "wtajemniczeni". Tu mówimy o jakimś rodzaju "wtajemniczenia polskiego" - czymś nieuchwytnym, co powoduje, że my, Polacy ukształtowani przez naszą historię, przez naszą wspólną wrażliwość, rozumiemy wiele rzeczy bez słów. Nauczyła nas tego wieloletnia niewola - to ona powodowała, że trzeba było chwytać ukryty kontekst, rozumieć treści mówione nie wprost. A jednocześnie, w naszych duszach gra jakaś sekretna melodia. Taka jak w arii z kurantem - Stefan śpiewa o dawnych czasach, a jego wspomnienia pobudza melodyjka wydobywająca się z trzewi zegara - to polonez. Czy nam właśnie na dźwięk poloneza nie drży w duszy jakaś struna? Brzmienie owej struny jest częścią sekretu, którego nie dostrzeże i nie zrozumie żaden cudzoziemiec.

I dlatego też cenzura carska... zezwoliła na wystawienie "Strasznego dworu", prapremiera odbyła się 7 listopada 1865 r. Zezwoliła, gdyż początkowo nie dostrzegła ukrytego sekretu. Minął rok od zakończenia powstania styczniowego. W ponurej rzeczywistości popowstańczej, ciągle jeszcze świeżej traumy, ta premiera miała wymiar szczególny. Można sobie tylko wyobrazić, jakie uczucia wstrząsały widzami tych pierwszych spektakli - oto polskie dzieło opowiadające o polskich wartościach ukrytych pod błahą, komediową właściwie, historyjką pojawiło się niedługo po tym, jak na rynku w Sokołowie powieszono ostatniego "żołnierza wyklętego" powstania styczniowego - ks. Brzóskę. Minęło zaledwie pół roku od tej egzekucji. Ksiądz umierał, patrząc na wystawiony w oknie jakiegoś domu obraz Matki Bożej Ostrobramskiej. Ten sam wizerunek zabrał potem z sobą do grobu Moniuszko...

Ta premiera była więc czymś wielkim, niezwykłym, polskość wybuchała z każdej linijki partytury. Już po trzech przedstawieniach cenzor zorientował się, że to nie błaha opowiastka miłosna, ale wielka opera narodowa. Bo dwóch braci, towarzyszy pancernych z pierwszej połowy XVIII w., pojawia się we dworze w Kalinowie nie po to, by się zakochać (choć to też), i nie po to, by złamać swe śluby kawalerskie (choć to też), i nie po to, by bawić publikę kontrastem z Damazym (choć to też), ale aby dać powód do tego, by Miecznik zaśpiewał arię "Kto z mych dziewek serce której..." o tym, jakiego chce zięcia, a Hanka wyśpiewała strofy o prawdziwej polskiej kobiecie, która wie, co to miłość do ojczyzny. A zatem jakim trzeba być człowiekiem, aby zasłużyć na rękę Miecznikówny?

"Kto z mych dziewek serce której
w cnych afektów wplącze nić,
by uwieńczyć swe konkury, musi
dzielnym człekiem być;
Piękną duszę i postawę niechaj
wszyscy dojrzą w nim,
śmiałe oko, serce prawe musi mieć
i splatać w jeden rym!
Musi cnót posiadać wiele, kochać
Boga, kochać bratni lud,
tęgo krzesać w karabelę, grzmieć
z gwintówki niby z nut.
Mieć w miłości kraj ojczysty, być
odważnym jako lew,
dla swej ziemi, dla swej ziemi
macierzystej
na skinienie przelać krew, na skinienie oddać krew!"

Daję głowę, że w te trzy wieczory listopadowe w roku 1865 publiczność po tej arii obdarowywała Miecznika burzą oklasków. Skąd ta pewność? Stąd, że w 2015 r. Polacy siedzący na widowni nie kryli wzruszenia, i Adam Kruszewski, który zresztą i wokalnie, i aktorsko dał prawdziwie mistrzowski popis, zebrał zasłużone brawa.

Aria Miecznika jest odpowiedzią dla Damazego, postaci wzorowanej na Fredrowskim Papkinie, wystrojonego w "niemiecki frak" i ostrzącego sobie zęby na wdzięki córek gospodarza. To wykład dany przebranemu w obcy strój "prawdziwemu Europejczykowi", co to znaczy być Polakiem - owo główne napięcie ukryte w utworze, które doskonale wyczuwali widzowie w epoce powstania styczniowego. Opowieść o czystej polskości, w której jest i "przelewanie krwi za ojczyznę", i to, co zaklęte w polskim dworze. Dwór Miecznika jest ostoją tej polskości, czystym sarmatyzmem; zresztą nie przypadkiem autor umieścił akcję w epoce, w której ta sarmackość była częścią narodowej siły. Bo wbrew propagandzie, w dużej mierze PRL-owskiej, sarmatyzm to nie jedynie wady narodowe, warcholstwo czy skłonność do flaszy. Polski dwór jest przecież twierdzą patriotyczną. Tam na kobierczyku tureckim wisi i karabela, i "pani barska", i szkaplerz z Matką Boską, i krzyżyk powstańczy. Tam na półce stoją także "Śpiewy historyczne" Niemcewicza i tam wychowuje się dzieci w miłości do ojczyzny. Polski dwór to ten znany nam z "Pana Tadeusza" i ten, w którym wychowywali się najwięksi Polacy - mistrz Adam, Chopin, Sienkiewicz czy wreszcie sam autor "Strasznego dworu" (Moniuszko urodził się i wychował we wsi Ubel w guberni mińskiej). Takim domem jest dom Miecznika.

Tymczasem dwór według plastycznego zamysłu w inscenizacji Pountneya staje się jedynie formalną zabawą scenograficzną i kostiumową, która tego polskiego wymiaru nie dotyka. Budynek jest pokazany w formie makiety oglądanej przez bohaterów. Ale gdy akcja przenosi się do wnętrza, Miecznika otaczają lokaje ubrani w czerwone liberie i białe ludwikowskie peruki. To nielogiczność realizacyjna, bo dlaczego ten, który jest ostoją tradycji, ubiera swoją służbę na wzór zachodni? Na tle własnego domu zdaje się dziwakiem, ginie napięcie między światami - tym tradycyjnym, polskim, a obcym i narzuconym nam z zewnątrz. Zarówno scenografię, jak i kostiumy projektowali cudzoziemcy: Leslie Travers i Marie-Jeanne Lecca. Być może Pountneya inscenizującego polską "epopeję operową" trzeba było wspomóc naszymi twórcami?

Mija właśnie lat 150 od tamtej premiery. We współczesnym odbiorze, w przekazie medialnym, obecna inscenizacja powinna stanowić zakończenie obchodów rocznicy wybuchu powstania styczniowego, zamykać się w jedną opowieść, w której kultura przenika się z historią i na odwrót. Dobrze prowadzona polityka tożsamościowa tak właśnie powinna działać - łączyć wątki w jedną całość, splatać, gruntować, na nowo wklejać w duszę "polskie wtajemniczenie". Tego akcentu mi zabrakło. Bo oczywiście ważne jest, że to było 1500. wystawienie "Strasznego dworu", że minęło lat 50 od kolejnego otwarcia sceny po wojnie, zresztą tym samym tytułem. Ale nić łącząca nasze pokolenie z tym sprzed lat 150 byłaby najistotniejsza. Jakże jednak miała nią być, skoro o 150. rocznicy powstania styczniowego oficjalne władze przed dwoma laty zdawały się dowiadywać jedynie z doniesień prawicowych mediów?

"Straszny dwór" Davida Pountneya przenosi nas do rzeczywistości Polski międzywojennej. W trakcie Intrady oczom widzów ukazuje się olbrzymie tableau - kopia obrazu Kossaka przedstawiającego Bitwę Warszawską z ks. Skorupką pośrodku trzymającym w ręku krzyż. Potem widz obserwuje żołnierzy, którzy po wojnie polsko-bolszewickiej udają się do domów na zasłużony wypoczynek. I kapitalnie to się ogląda. Sam pomysł przeniesienia akcji do epoki Polski zwycięskiej też jest trafiony i daje szansę na widowiskową zabawę kostiumem i scenografią. Teatr operowy na całym świecie w ostatnich kilkunastu latach przeżywa swoistą inwazję przedstawień, w których dokonuje się uwspółcześnień czy prób przeniesienia w czasie. Różnie z nimi bywa, czasem bywają udane, innym razem stanowią jedynie element sztucznie wykoncypowanej strategii przyciągania widowni przez udziwnienie.

Starzy operowi wyjadacze utyskują wtedy i psioczą na te nowe sposoby opowiadania w operze, żałując, że dzieł nie pokazuje się "po bożemu". Jestem zwolennikiem takich form, jednak pod warunkiem że są spójne, logiczne, konsekwentne i nie zakłócają podstawowych napięć dramaturgicznych, jakie występują w utworze. Tych założeń niestety nie spełnia inscenizacja Pountneya, co piszę naprawdę z żalem, szczególnie że jeśli chodzi o rozmach, widowiskowość, odwagę operowania przestrzenią, organizowania chórów czy dużych grup pojawiających się na scenie, spektakl robi duże wrażenie.

Na szczęście publiczność współczesna, podobnie jak ta przed 150 laty, doskonale rozumie "polski sekret" ukryty w muzyce i w tekście. I dlatego zarówno przepięknie zaśpiewana przez Tadeusza Szlenkiera aria z kurantem, jak i najsłynniejsza pieśń opowiadająca o zepsutym od stu lat zegarze (doskonały Aleksander Teliga jako Skołuba) wywołały na widowni entuzjastyczne reakcje. Ale prawdziwe szaleństwo rozpętało się przy mazurze.

Cały taniec bisowano. Myślę, że zapewne, gdy cenzorzy siedzieli w specjalnej cenzorskiej loży Teatru Wielkiego w roku 1865, musieli zobaczyć podobne reakcje Polaków. I wtedy zdali sobie sprawę z tego, że oni - cudzoziemcy - nie byli w stanie odczytać "polskiego sekretu" i nieopatrznie puścili na scenę opowieść o polskości. Spektakl natychmiast zdjęto.

Moniuszko nie doczekał jego wznowienia. W czerwcu 1872 r. zasłabł, idąc po schodach. Wszedł do mieszkania. Położył się, biorąc do ręki książkę - żywot Św. Stanisława. I tak odszedł do wieczności... Msza pogrzebowa odbyła się w kościele św. Krzyża w Warszawie. Tam, gdzie dekadę wcześniej stały trumny Pięciu Poległych. W dłoniach autora "Strasznego dworu" widniał wizerunek Matki Bożej Ostrobramskiej. Śpiewacy i aktorzy Teatru Wielkiego zaśpiewali "Requiem" jego autorstwa. A na cmentarzu, kiedy już wkładano go do grobu, zabrzmiał Moniuszkowski marsz pogrzebowy. Żegnała mistrza jego własna muzyka będąca jednocześnie modlitwą. Modlitwą za dusze wszystkich Polaków patriotów, którą wznosił do nieba całą swą twórczością Moniuszko.ť



Tomasz Łysiak