Nr 17 (3134)
  24-04-2011



i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Treliński kolejną ofiarą Turandot


Kim jest Turandot? Dlaczego zamiast kochać zabija? Mariusz Treliński próbuje na te pytania odpowiedzieć. Szkoda, że w sposób banalny.

    Po zjawiskowej realizacji „Madame Butterfly”, którą Mariusz Treliński debiutował na scenie Opery Narodowej oraz mądrze uwspółcześnionej „La Boheme”, reżyser po raz trzeci sięgnął do spuścizny Giacomo Pucciniego. Tym razem artystę zachwyciła „Turandot” – ostatnie i nieukończone dzieło włoskiego mistrza, przejmująca historia chińskiej księżniczki, która eliminuje kolejnych pretendentów do jej ręki. Aby pozostać nieskalaną przez mężczyznę, który skrzywdził niegdyś jej prababkę, zadaje zadurzonym w niej śmiałkom trzy śmiertelnie trudne zagadki. Wreszcie jednak pojawia się na dworze godny przeciwnik. Kalaf, głuchy na ostrzeżenia ojca, bez pamięci zakochanej w nim Liu, a nawet samego Cesarza, podejmuje wyzwanie. Ku rozpaczy Turandot zna odpowiedzi na pytania, lecz oczekując uczuciowej wzajemności, oddaje księżniczce życie. Mimo zwycięstwa daje wybór.

Ostatnie inscenizacje Trelińskiego nie pozostawiają wątpliwości co do intencji twórczych artysty. Nie interesują go wielkie problemy świata, nie bawi erudycyjna gra w szukanie kulturowych odniesień. W „Orfeuszu i Eurydyce” Glucka i „Traviacie” Verdiego skoncentrował się na pogmatwanym życiu uczuciowym protagonistów. Aby wyostrzyć interesujące wątki, artysta kameralizuje przedstawienia i współczesnym językiem zapisuje autobiograficzną opowieść, czytelną wprawdzie, lecz przez częstą nieprzystawalność do oryginalnej partytury trudną do zaakceptowania przez odbiorcę świadomego historii gatunku.

Efekty porzucenia przed kilkoma laty wizjonerskiej, monumentalnej koncepcji opery są różne. Od wcale udanych (jak w „Traviacie”) do zupełnie nietrafionych i treściowo pustych (jak w „Orfeuszu i Eurydyce”). Szkoda, że w „Turandot” Treliński poszedł drogą wyznaczoną inscenizacją opery Glucka. I nie chodzi tylko o to, że zaprzepaścił szansę stworzenia zachwycającego widowiska, które przy scenograficznym talencie Borysa Kudlički mogłoby zawładnąć widzem. Kłopot raczej w tym, że odzierając kompozycję z orientalnej szaty, zapominając o bogatym społecznym entourage’u i niemal zupełnie kastrując scenę z mistrzowsko przez Pucciniego naszkicowanych chórów, zbyt skonkretyzował inscenizację.

Treliński skupiając się na historii zawiłego uczucia między Turandot a Kalafem, zniżył się niestety do poziomu psychoanalitycznego bełkotu. Scena trzech zagadek okazała się zaś symbolicznym wręcz przykładem dosłowności. W oryginale rozgrywana publicznie, tutaj w zaciszu biało-czarnego salonu, intymnie, we dwoje, choć ukazana dramaturgicznie zajmująco, świetnie podbijana muzyczną ekspresją, została sprowadzona do płytkiego serialowego kadru. Wartością koncepcyjną przedstawienia było za to stworzenie z tytułowej bohaterki i Li? jednej postaci – kobiety o tych samych pragnieniach i obawach, kochającej i nienawidzącej. Ciekawie też zainscenizowano, quasi-koncertowo, finał kompozycji, nieukończonej przecież przez Pucciniego.

Tak jednostronne potraktowanie „Turandot” wymusiło zastosowanie dyskusyjnych środków artystycznych. By na scenie mógł rozegrać się dramat kochanków, w otoczeniu eleganckim, ale pozbawionym charakteru, chóry zostały przeniesione do kulisów i na najwyższe balkony. Skutkiem tego było sporo intonacyjnych wpadek, nieznośne nierówności i raniąca uszy barwa przepuszczonych przez głośniki zespołów.

Lepiej brzmieli śpiewacy. Najpiękniej wypadła Katarzyna Trylnik jako Li?. Jej postać, złożona z nieszczęścia, bólu, ale i doskonałej, poświęcającej miłości, z każdą frazą wzruszała. Spójna charakterologicznie, wyrazowo subtelna i skromna stanowiła uroczy rewers wyniosłej i ostrej Turandot w interpretacji Lilly Lee. Spektakularną partię koreańska sopranistka wykonała zręcznie, miejscami nawet brawurowo, aktorsko fenomenalnie, choć brakowało w jej śpiewie uczuciowej wielowymiarowości. Podobnie ekspresyjnie mdły, za to dysponujący ciepłą barwą i coraz większą muzykalnością, był bułgarski tenor Kamen Chanev jako Kalaf. Brawa należą się dyrygentowi Carlo Montanaro i orkiestrze. Włoch prowadził dzieło dynamicznie, z uwagą oddając złożoność muzyki Pucciniego, jej pentatoniczne melodie i kolorystyczne smaki, nie przesadzając jednak z akcentowaniem pozaeuropejskich ornamentów. Jakkolwiek w scenach zbiorowych miał kłopot z opanowaniem dużego aparatu wykonawczego, całość wypadła muzycznie spójnie, a muzycy w kanale wyraźnie czuli satysfakcję z odczytywania partytury włoskiego mistrza.

***

Wydaje się, że Treliński na dobre odszedł od poetyckości operowych obrazów, którymi zachwycał na początku drogi twórczej. Świeżość, niezwykłą umiejętność łączenia tragedii zagubionej jednostki z bogatym tłem kulturowym zastąpił dojmującym realizmem podpartym estetyzacją banału. „Turandot” mogła być szansą na stworzenie spektaklu dramaturgicznie głębokiego, w warstwie wizualnej magicznego, nawiązującego do języka scenicznego, którym reżyser zrewolucjonizował polską scenę operową 15 lat temu. Wybiórcze potraktowanie libretta, narzucona jednoznaczna interpretacja i brak nawiązań do aury brzmieniowej możliwość tę wykluczyły.



Daniel Cichy