nr 19,
  2011-04-19



i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Turandot, czyli kobieta modliszka


Puccini jest dla Trelińskiego szczęśliwym kompozytorem. To od "Madame Butterfly" z 1999 r. (pokazanej później w Waszyngtonie, Sankt Petersburgu i Tel Awiwie) rozpoczęła się jego wielka kariera operowa. W 2006 r. z powodzeniem reżyserował także "Cyganerię".

    "Turandot" w ujęciu Trelińskiego jest "baśnią, a może nawet mitem i jak każdy mit zawiera klucz do zrozumienia naszego życia psychicznego, zarówno świadomego, jak i podświadomego". Reżyser wchodzi głęboko w świat bohaterów opery. Dokonuje ich psychologicznej wiwisekcji, stara się zrozumieć motywy ich działania, przygląda się im, analizuje ich myśli i czyny. Czy mu się to udaje? Z prostej, chwilami banalnej historii reżyser tworzy wielowątkową opowieść o relacjach męsko-damskich, nienawiści, pilnie skrywanej tajemnicy, pożądaniu, spełnieniu.

Księżniczka Turandot, czysta i nieskalana, jest morderczynią, modliszką, która żyje w traumie wydarzeń z przeszłości. Doświadczyła przemocy, gwałtu ze strony mężczyzn. Ona, a może któraś z jej babek mieszkających przed laty w tym samym pałacu. Zakochany w Turandot Kalaf odrzuca miłość Liu oraz przestrogi bliskich. Jak zahipnotyzowany podąża za głosem księżniczki - jakby pragnął śmierci, a przynajmniej gry o wszystko, w której stawką jest życie. Prawidłowo odpowiada na trzy pytania, a zatem zwycięża. To jednak za mało, sam zadaje pytanie. Nie chce, by księżniczka wychodziła za niego z obowiązku, pragnie, by uczyniła to z miłości.

Treliński prowadzi nas przez prawdziwy labirynt uczuć i emocji. Od początku jesteśmy w świecie symboli i metafor, nic tu nie jest do końca dopowiedziane. To emocjonalna gra - fascynująca i przerażająca. Jest w niej coś z Lyncha i Bergmana, ale też, dla kontrastu, z migotliwości japońskiej mangi. Treliński buduje na scenie bardzo silne osobowości. Turandot i Kalaf to postaci z krwi i kości, namacalne, lodowate, igrające z losem, pewne swego. Pięknie została poprowadzona Liu (ślepo kochająca Kalafa, będąca alter ego Turandot). To dzięki jej oddaniu i poświęceniu chińska księżniczka odkrywa swe uczucie.

Opowieść Trelińskiego jest na wskroś współczesna. To historia kobiety i mężczyzny, transformacji ich osobowości, wyzwalania się z traumy i uprzedzeń. Wyrzekania się przeszłości, by zatracić się w teraźniejszości, w miłości. Ten spektakl rodzi się z prologu, w którym kobieta odchodzi, zostawiając mężczyznę. W finale pocałunek czyni cuda - oboje, po przejściach, rodzą się na nowo.

Spektakl pod względem formy jest zwarty, świetnie się go ogląda (choć zbyt długie przerwy rozbijają narrację). Są w nim sceny zjawiskowe, jakich u Trelińskiego i jego scenografa Borisa Kudliczki dawno nie było. Cały akt pierwszy wręcz oszałamia, monolog Turandot i scena trzech pytań (z subtelnymi wizualizacjami) jest piękna. Zabawni są transwestyci - Ping, Pang, Pong, którzy dodają tej mrocznej historii odrobinę humoru.

"Turandot" nie została ukończona. Puccini zmarł, doprowadzając kompozycję do śmierci Liu - dzieło wystawia się więc z różnymi finałami. Tu końcówka, z muzyką skomponowaną po śmierci Pucciniego przez Franca Alfano, jest odpryskiem niepasującym do całości. Ze świata tajemnicy i grozy przenosimy się do realnego życia, oglądamy banał, kiczowaty hollywoodzki happy end. Jakby coś pękło. Dlaczego misternie budowane napięcie nie mogło zakończyć się wraz ze śmiercią Liu? Cukierkowy finał zniszczył przyjętą konwencję.

Muzycznie "Turandot" poprowadził włoski dyrygent Carlo Montanaro, budując napięcia silną ręką, jakby bał się ogromnej przestrzeni Opery Narodowej. Wszystko zatem było wyostrzone, dominowało forte, zalewała nas fala dźwięków (chór rozmieszczony został na ostatnim balkonie). Moc, patos, ciągły dramat w pierwszym akcie wydawał się zasadny. Wraz jednak z kolejnymi czułem dyskomfort, zwłaszcza, że główne postaci dostosowały się do symfonicznego brzmienia orkiestry. Lilla Lee (Turandot) i Kamen Chanev (Kalaf) to potężne głosy, jednak nie zachwyciły śpiewnością, liryką, subtelnością. Cóż z tego, że w arii "Nessum dorma" zabrzmiały wszystkie dźwięki, skoro zabrakło magii. Tego, czym czarowała Katarzyna Trylnik w partii Liu.

Tajemniczy i wieloznaczny to spektakl. Gdy Treliński stawia pytania - intryguje i zachwyca, gdy stara się znaleźć odpowiedzi - popada w banał. Ale czy nie taka właśnie - słodko-gorzka, tragiczno-kiczowata - jest opowieść o księżniczce Turandot z Pekinu?



Jacek Hawryluk