13-11-2007


i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Zabobon, czyli widły w operze


Naprawdę chciałabym wreszcie napisać o Operze Narodowej coś dobrego, ale od dwóch lat niezrozumiałe działania dyrektora Janusza Pietkiewicza skutecznie to udaremniają.

    Trzeba przyznać, że od czasu kiedy Pietkiewicz objął po Mariuszu Trelińskim fotel dyrektora naczelnego, prasa nie szczędzi mu krytyki i uwag. Inna sprawa, że obejmując stanowisko po zewsząd chwalonym i dopieszczonym Trelińskim, dyrektor Pietkiewicz znalazł się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Gdyby jednak skoncentrował się na prowadzeniu teatru i kontynuowaniu tego, co pod rządami poprzednika się sprawdziło, wtedy lamenty po poporzedniku okazałyby się zwykłą histerią.

Tymczasem Pietkiewicz po raz kolejny popisał się butą, a dowodem jest najnowszy koszmar opery - "Zabobon" Karola Kurpińskiego. Zgrzytanie zębów wywołuje już samo nazwisko reżysera. Janusz Józefowicz to bez wątpienia sprawny showman, ale jego antyintelektualna postawa w żaden sposób nie legitymizuje go do reżyserowania czegokolwiek na najważniejszej scenie operowej w kraju. Angażowanie kogoś jego formatu jest tym bardziej żenujące, że z pewnością żadna szanująca się scena operowa nie powierzyłaby reżyserowania czegokolwiek twórcy, który zajmuje się dostarczaniem rozrywki i to wcale nie najwyższych lotów. Jego ostatnia produkcja, "Przebojowa noc", to jeden z najgorszych programów muzycznych, jakie kiedykolwiek zagościły na antenie telewizji publicznej.

Pomysł wskrzeszenia leciwej opery Karola Kurpińskiego przy sprawnej i błyskotliwej realizacji zasługuje na pochwałę. Jednak wulgarnie nowoczesne odczytanie przez Józefowicza dzieła Kurpińskego nie pozostawia złudzeń - ta inscenizacja przypomina bezładne, naprędce posklejane animacje, patchwork oklepanych pomysłów i pstrokatych obrazów, w których trudno dopatrzeć się jakiejkolwiek symboliki. A ta, jeśli jest, to w najbardziej brutalnej, ordynarnej formie - np. tafle wody wieńczy napis: Płynie Wisła, płynie.

Nie bardzo wiadomo też, po co na scenie nagle znajduje się koń, skoro przestrzeń udająca wieś bardziej przypomina wystylizowaną szklarnię niż polski zaścianek. Jeśli jeszcze do tego dodać wielką kupę tektury udającą Giewont... Słowem, scenografia przypomina raczej graciarnię.

Może dlatego wątek Basi i Stanisława zszedł na plan najdalszy. Ba, fabuły nie ma tu w ogóle. Najwyraźniej również soliści nie czuli się zbyt komfortowo - śpiewali, jakby mogli, a nie chcieli. Świetny dyrygent Łukasz Borowicz mocował się z materią i przyznać trzeba, że od strony muzycznej przedstawienie nie budziło zastrzeżeń.

To kosztowne widowisko napawa smutkiem i prawdziwą troską o kondycję Opery Narodowej. I o ile miniony kiepski sezon można było potraktować jako próbę generalną, o tyle inauguracja nowego nie pozostawia już złudzeń.



Marta Nadzieja