nr 34, 26.VIII.2006


Jeśli nie tu, to tam



Rozmowa z reżyserem Mariuszem Trelińskim, odwoływanym z funkcji dyrektora artystycznego Opery Narodowej



     Zdzisław Pietrasik: - Stał się pan bohaterem minionego tygodnia: media informowały dzień po dniu o kolejnych turach pańskich rozmów z nowym dyrektorem naczelnym Opery Januszem Pietkiewiczem, ukazał się list w pańskiej obronie podpisany przez kilkudziesięciu prominentnych ludzi kultury... Można odnieść wrażenie, że chodzi tu o coś więcej niż o operę.

Mariusz Treliński: - Pewnie tak, ale ja nie chciałbym być pionkiem w jakiejś grze. Dlatego protestuję, kiedy przypisuje mi się zdania i poglądy, których nigdy nie wypowiedziałem, na przykład, że próbuję podważać decyzję ministra kultury.

Nie jest tak?

- Nie. Minister ma prawo podjąć każdą decyzję personalną, nawet wbrew opinii środowiska. Niemniej uważam, że ta opinia powinna mieć jakieś znaczenie; nie rozstrzygające, ale byłoby lepiej, gdyby minister kultury porozumiewał się z ludźmi kultury. Naprawdę jednak mam pretensję tylko o styl załatwiania tej sprawy- dla mnie niepojęty, upokarzający. Jeżeli spotykamy się z ministrem wielokrotnie i on mówi, że w pełni popiera linię artystyczną naszego teatru...

Ile razy się widzieliście?

- W ostatnim półroczu przynajmniej trzykrotnie. Za każdym razem minister mówił, zwracając się do mnie i do Kazimierza Korda: Panowie, absolutnie akceptuję to, co robicie, dlatego postaram się mianować dyrektora naczelnego, który będzie kontynuował waszą linię. Wyjeżdżając na urlopy byliśmy święcie przekonani, że tak właśnie się stanie. I proszę sobie wyobrazić moje zdziwienie, gdy dowiaduję się, że do Opery wjeżdża właśnie nowy dyrektor! Nikt nawet nie zadzwonił, jednym słowem o tym nie poinformował. Po sezonie, o którym pisali krytycy, że był jednym z najciekawszych od lat, minister usuwa dyrektora artystycznego bez słowa wyjaśnienia. Dlaczego, w imię jakiej racji?

Właściwie usuwa czy nie usuwa? Jaki jest obecnie pański status?

- Można powiedzieć językiem urzędowym, iż rozpoczął się proces odwoływania mnie z funkcji dyrektora artystycznego Opery.

Kto pana odwołuje?

- Nowy statut zakłada, że zwalnia nowy naczelny dyrektor Opery, ale po wysłuchaniu opinii ministra kultury. Chciałbym po prostu poznać tę opinię. Czekam na prosty komunikat: co takiego było w programie artystycznym Opery Narodowej, że musiałem zostać nagle odsunięty, dlaczego bez jednego słowa przerywa się nagle czteroletni kontrakt i wprowadza się nowego dyrektora na miesiąc przed rozpoczęciem sezonu, co zakrawa na absurd i kompletne niezrozumienie zasad funkcjonowania teatru. Powody mojego odejścia muszę podać naszym partnerom zagranicznym, gdyż oznacza to zerwanie porozumień i pozostaje mi, niestety, firmowanie tego chaosu moim nazwiskiem.

Naczelny dyrektor Pietkiewicz twierdząc, że namawia pana do pozostania w Operze, nie mówi prawdy?

- Dobre pytanie. Po głębszym namyśle odpowiem tak - mam wrażenie, że dyrektor Pietkiewicz prowadzi ze mną rozmowy w taki sposób, żebym ja sam zrezygnował, a on będzie miał czyste sumienie... Jeśli zmusza się mnie do odejścia z Opery, to chciałbym odejść na tych samych warunkach, na jakich dyrektor Pietkiewicz został wyrzucony 10 lat temu.

Sądzi pan, że może w grę wchodzić motyw polityczny?

- Nie zajmuję się polityką. Można natomiast zacytować wspomniany przez pana list podpisany przez 50 znaczących osób, w którym mówi się, że to, co wydarzyło się w Operze Narodowej, jest jeszcze jednym karygodnym przykładem arogancji władzy, która dokonuje czegoś w rodzaju czystki wedle kryteriów-swoi i nieswoi.

Czyj pan jest?

- Nigdy nie byłem czyjś, co zawsze podkreślam, ponieważ uważam, że artysta, który zajmuje się ideologią, spycha sztukę do poziomu ideologicznego śmiecia. W Operze nie śpiewałem ani pro-Pisowsko, ani pro-Peowsko. Nie wydaje mi się, aby mój teatr miał w ogóle profil polityczny, ale ustawiono mnie w szeregu i ścięto jeszcze jedną głowę.

Opera może w ogóle mieć coś wspólnego z polityką?

- To jest inna kwestia. Niektóre spektakle Krzysztofa Warlikowskiego miały ten wymiar. Ale tu nie chodziło o politykę. Chcieliśmy robić operę, która dotyka współczesności i to się nam chyba, mówiąc nieskromnie, udało. Opera może być albo sztuką żywą, albo może być tzw. szantażem kulturalnym, mieszczańskim banałem, gdzie piękne żyrandole przesłaniają nudę i pustkę myśli. My wierzyliśmy, że opera może opisywać nasz świat, dlatego, że jest w niej coś więcej niż muzyka. Powstało żywe miejsce, o operze się dyskutowało, pojawiła się nowa publiczność, cykl Terytoria, a w nim nieznane u nas tytuły. Największe nazwiska Europy zaczęły z nami współpracować. To wszystko zostało zniszczone. I nie wydaje mi się, abyśmy się narazili tym, że byliśmy niecenzuralni. Uważam, że stało się jeszcze gorzej - zrobiono to dla kaprysu. Dla absurdalnego kaprysu.

Załoga opowiedziała się przeciwko wam.

- Dobrze, że pan powiedział załoga, czyli wszyscy pracownicy Opery, których jest ponad 1000. Dla niektórych pytanie, czy wystawiać Brittena, czy Verdiego mogłoby być trudne, ale w referendum zorganizowanym przez związki zawodowe - a jest ich w teatrze osiem - pytano, czy jesteście zadowoleni z dyrekcji. Dyrektora naczelnego od miesięcy nie było, mimo że przedstawiliśmy ministrowi kilka propozycji. Kiedy instytucja pozbawiona jest przez pół roku dyrektora, budzą się w niej demony. Jeżeli chodzi natomiast o program artystyczny, to nie rozstrzyga się tego głosowaniem, a jeżeli już, to pytanie to należy skierować do publiczności.

Kord przejął się jednak głosowaniem.

- Myśmy wszyscy się przejęli, tylko jest kwestia, jakie należy wyciągnąć wnioski. Jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Wiadomo, że w teatrze od bardzo dawna nie było podwyżki dla pracowników technicznych, mimo że pisaliśmy w tej sprawie do ministerstwa wielokrotnie.

Pietkiewicz jest zdania, że dyrektor artystyczny powinien mieć wykształcenie muzyczne, którego pan nie ma.

- Gergievowi, Nagano, Barenboimowi czy Domingo to nie przeszkadzało. W Warszawie natomiast sporządzono nowy statut Opery, wpisując ten właśnie punkt, aby zamknąć mi drzwi do miejsca, w którym narodziłem się jako artysta, gdzie powstały moje najlepsze spektakle, które pokazywałem na całym świecie. Podziwu godne jest, ile w tym kraju zużywamy energii, aby niszczyć i redukować, a nie pomagać.

Nowy dyrektor wcale nie ukrywa, że wiele rzeczy mu się nie podobało, mówił o tym choćby w głośnym wywiadzie dla radia Tok FM...

- O fikołkach?

Zacytuję: "Jeżeli mówimy o tych wszystkich scenach dość odważnych, jeżeli chodzi o goliznę, o zohydzanie języka scenicznego, pokazywaniu ciemnych stron ludzkiej natury, trzymane przez aktorów niedawno za ogony szczury czy stawianie toalety na scenie, kopniaki, fikołki...". Chodzi oczywiście o "Wozzecka" i "Czarodziejski flet".

- Co mogę odpowiedzieć? Jeżeli na "Wozzecka" Warlikowskiego przyjeżdża do nas z Paryża Gerard Mortier, postać w świecie operowym legendarna, były dyrektor Festiwalu w Salzburgu, i po tej wizycie proponuje Warlikowskiemu serię realizacji w Operze Bastille, wprowadzając go na najwyższy poziom w Europie, a nowo mianowany dyrektor polskiej Opery zapamiętał z tego spektaklu jedynie pisuary - to mamy tu do czynienia z gigantyczną niekompetencją.

No tak, trochę to dziwne. Natomiast "Flet" to zupełnie inny przypadek - publiczność na premierze była wyraźnie zdezorientowana, słyszałem nawet buczenie, lekkie, ale jednak znaczące, ponieważ widownia stołeczna jest zazwyczaj nad wyraz grzeczna.

- Zgadzam się, że to była kontrowersyjna premiera, ale Freyer to jeden z trzech, czterech największych reżyserów operowych świata. Jeżeli zgodził się przygotować dla Warszawy nową inscenizację "Czarodziejskiego fletu", który wcześniej wystawiał na wielu czołowych scenach, to miałem mu podpowiadać, co ma robić? Zapraszałem jedynie twórców, którym ufam, których spektakle znam, i dawałem im wolność. Nie wyobrażam sobie siebie w roli cenzora. Dlatego niepokoi mnie, że dyrektor Pietkiewicz na samym początku urzędowania mówi, czego w Operze nie będzie - na przykład, że nie będzie się pokazywać mrocznych stron duszy. Czy wobec tego da się utrzymać w repertuarze "Don Giovanniego", "Makbeta" czy choćby "Carmen"?

Pogodna to powinna być raczej operetka.

- Wesoła wdówka nie jest chyba osobą tak do końca etyczną? Ale to nie temat do żartów. Jeżeli zaczniemy bowiem realizować -nie tylko w operze-zdziecinniałą wizję kultury i mówić tylko o jasnych stronach duszy, to co począć z Dostojewskim? I co zaproponować zamiast? Laurki, jasełka narodowe?

Dyrektor Pietkiewicz zapowiada już "Rigoletto" w dekoracjach i scenografii, które odstąpi nam nieodpłatnie La Scala. Co w tym złego?

- Sięganie do lamusa La Scali to kuriozalna idea.

Dlaczego?

- Bo to jeszcze jedno dramatyczne świadectwo naszego braku wiary w sukces, braku wiary w naszą autonomię. Od lat powielamy pogląd, że tylko na Zachodzie istnieje wzór sztuki, który można podejrzeć i wziąć jakiś przeżuty kąsek dla siebie. W tym odzywa się ten nasz gen niższości, kompleks prowincji. To jest w nas głęboko wpisane, mamy to w duszy, w pieśniach... Pytanie brzmi: co Opera Narodowa może zaproponować Polsce i światu? Jak wpisać się we współczesne prądy europejskie? To pytania, które stawialiśmy sobie prowadząc ten teatr. Pora zobaczyć rzeczy, które są nasze, niepowtarzalne i świeże i je po prostu hołubić. Jeżeli nasi piłkarze grają fatalnie, jeżeli nie mamy autostrad, to poszukajmy tego, co mamy dobre.

Co mamy dobre?

- Naszym wielkim atutem jest sztuka. Właśnie ona mogłaby pomóc budować nam dobre imię w świecie. Nasz teatr jest dzisiaj potęgą w skali europejskiej. Przecież spektakle Krystiana Lupy nie są gorsze od spektakli Patricka Chereau, Warlikowski bije na głowę większość francuskich reżyserów. Koterski, Krauze robią naprawdę bardzo dobre filmy. Mieliśmy i mamy w kulturze wiele pięknych wartości i z tego możemy być dumni, na tym można budować naszą autonomię, nie zaś ciągle odwoływać się do sarmackich wąsów i szabelek skrzyżowanych nad kominkiem. To są bowiem wzorce nieautentyczne dla nas samych i żadni harcerze, którzy biegają po krzakach w hełmach krzyżackich, tego nie zmienią. Bardzo dobrym i głęboko słusznym pomysłem jest próba odbudowania dumy narodowej, tylko pytanie, z jakim talentem to się robi?

Czy dzisiaj narodowość znaczy coś jeszcze w sztuce?

- Sam się o tym wielokrotnie przekonałem. Kiedy zrobiłem w Waszyngtonie operę "Andrea Chenier", obecni na premierze krytycy angielscy mówili o wpływach Gombrowicza i Swinarskiego, o tym, że to spektakl bardzo polski, ironiczny, dlatego że my jesteśmy skażeni historią i tylko Polak mógł w ten sposób pokazać rewolucję. Tak samo odbierany jest za granicą Lupa czy Warlikowski. Warlikowski nawet się śmiał, że jak przyjeżdża do Niemiec, to jest uznawany za twórcę potwornie słowiańskiego i sentymentalnego, a jak wraca do Polski, to słyszy, że jest "zimnym Niemcem". My jesteśmy Polakami i wszystko, co robimy, jest opowieścią o nas. Naród jest w nas, i czy stąd wyjedziemy, czy zostaniemy, nic się nie zmieni.

Od lat pracuje pan za granicą. Jak pan się czuje w tym wielkim operowym świecie?

- Świat opery, który wciąż jeszcze sobie wyobrażamy, już nie istnieje - świat kapryśnych diw okrytych szalem minął bezpowrotnie. Dziś gwiazdy operowe jeżdżą w skórach na motocyklach, chodzą do dyskoteki, do kina... To są normalni, nowocześnie myślący ludzie, dlatego stare kwestie brzmią w ich ustach współcześnie. Nie ma tego sztucznego patosu i zamknięcia na świat zewnętrzny, co jeszcze dostrzegałem na początku mojej pracy w operze w Polsce, ale to się szczęśliwie szybko zmieniło.

W operze odnalazł się pan jako artysta, a przecież zaczynał pan z sukcesami w kinie.

- Od początku wiedziałem, że w sztuce interesuje mnie kreacja, mój własny świat, który jest refleksem rzeczywistości, ale sztucznym i zamkniętym w formie. Tak się złożyło, że to, co chciałem robić w kinie, zrealizowałem w operze. Tu znalazłem genialny wynalazek człowieka - porozumiewanie się za pomocą śpiewu. Gluck ładnie powiedział, że w operze nie chodzi o muzykę, tylko o to, co ta muzyka wyraża. Ów sztuczny świat operowy może być opowieścią o nas współczesnych w nie mniejszym stopniu niż kino.

Pana ostatni film "Egoiści" był manifestem pokolenia, które w nic nie wierzy. Pokolenie ma dzisiaj 40 lat...

- Nawet 44.

Ładny wiek. Odnajduje się pan pośród rówieśników?

- Jeszcze w szkole filmowej wszyscy byliśmy idealistami. Teraz żyjemy w świecie, który wcześniej znaliśmy z amerykańskich filmów: do domu wraca się po 21, życie rodzinne ustało, liczy się praca, a praca to pieniądze, a pieniądze to sukces. Mamy chyba poczucie pewnego przesilenia, bliski jest nam ów stan ducha, który odnajdujemy w filmach Michaela Haneke (który też zresztą zajął się operą) czy książkach Houellebecqa, gdzie mamy jeden wielki skowyt niemocy intelektualisty ubolewającego nad dekadencją europejskiej kultury.

Dekadencja akurat zawsze pana fascynowała, np. Witkacy, Dostojewski. Mówił pan wielokrotnie o Stawroginie jako człowieku zbędnym.

- Bohater zbędny, o którym nieraz mówiłem - i którego niektórzy odnajdywali także w moich operach - to ktoś, kto nie potrafi odnaleźć wokół siebie wartości, które nadają sens jego życiu. Jakiejkolwiek, idei czy wiary. Jednocześnie wie, że bez takiego punktu odniesienia jego egzystencja staje się pusta. Szuka sensu, ale nie może znaleźć. Boję się natomiast, że dzisiaj mamy w Polsce do czynienia z nową wersją ludzi zbędnych. Wykluczonych spomiędzy szczęśliwych tego czasu.

Mimo ostatnich przykrości czuje się pan człowiekiem sukcesu?

Nie powiem, żebym czuł się przegrany. Jako artysta odnajdę się w nowej sytuacji. Ja całe życie poszukiwałem. Zmieniałem media - kino, opera, teatr. Poradzę sobie. Żal mi tylko tego miejsca, tej zaprzepaszczonej szansy. Z pewnością nadal będę robił opery. Jeśli nie tu, to tam.



Rozmawiał Zdzisław Pietrasik


    strona główna     artykuły prasowe