Nr 4, 21-04-2006


Śmierć i artyści



Dzięki "La Boheme" Pucciniego Mariusz Treliński przypomniał, jak świetnym jest reżyserem. Teraz musi udowodnić, że jako dyrektor umie odświeżyć zespół Opery Narodowej.


     Nie pierwszy raz Treliński pokusił się o nowe odczytanie operowej klasyki, ale teraz zrobił to tak radykalnie. Środowisko XIX-wiecznej cyganerii artystycznej Paryża ubrał we współczesny kostium tak, by dzisiejszy młody mógł rozpoznać na scenie siebie. Skromne poddasze zamienił we wcale nie takie skromne atelier, w którym literat Rudolf i fotograf Marcel pędzą beztroskie życie. Dzisiejsza wielkomiejska cyganeria, tak jak ta sto lat temu, żyje z dnia na dzień, przedkładając rozrywkę w modnych klubach nad opłacanie rachunków. Puccini sportretował w "La Bohemę" świat, który znał, pomysł Trelińskiego jest więc do końca konsekwentny.

Bistro Momus to modny klub, obwoźny sprzedawca zabawek i rozentuzjazmowane dzieci to kabaretowa grupka zabawiająca gości, wieśniacy sterczący o świcie u bram miasta to robotnicy naprawiający miejskie kanały, a przekupki udające się na targ przeistoczyły się w rozrywkowe dziewczyny, które zdążają na after party. Przerysowana jest tylko frywolna Musetta jako kobieta z pejczem, prowadzająca na smyczy swych podtatusiałych kochanków. Tak czy owak Treliński precyzyjnie powiązał swe pomysły z literą libretta, tworząc obraz czysty w rysunku. Reżyser wydobywa podstawowy sens tej opowieści. W życiu ludzi o artystowskich ambicjach tyle samo jest atrakcji, co kabotyństwa. Świat jak z reklamy rozpada się, gdy wkracza do niego śmiertelnie chora młoda kobieta. Dziewczyna trafia do atelier, by przeżyć z mężczyzną ostatnie chwile. W ten sposób ich historia nabiera cech mitu. Zaś Ekaterina Solovyeva łączy w roli Mimi determinację, przejmując kabotyński sposób bycia partnerów i smutek nieuchronnego końca. Treliński obsadził w głównych rolach młodych śpiewaków. Dzięki dobremu warsztatowi radzą sobie z niełatwym zadaniem. Jednak po partie Mimi i Rudolfa sięgają najwybitniejsi śpiewacy każdej generacji. Czy w stołecznym Teatrze Wielkim, gdzie Treliński ma obecnie pełnię władzy, nie powinno być dla nich miejsca? Głosy wykonawców nie dorastają jednak do poziomu narodowej sceny. Tenorowi Sergeyowi Semishkurowi (Rudolf) łatwiej zagrać kabotyńskie pozy niż bezradność bohatera. Solovyeva wzrusza niuansami, ale w jej głosie brakuje koloru. Od strony muzycznej przedstawienie trzyma wysoki poziom, co jest przede wszystkim zasługą Kazimierza Korda, który zadbał o intensywność i rozmach, bez których Puccini nie byłby Puccinim.



Bartosz Kamiński




    strona główna     recenzje premier