nr 23, 8.06.2007


i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Stracony rok


Premiera "Cyrulika sewilskiego" Rossiniego na deskach Teatru Wielkiego-Opery Narodowej potwierdziła niestety postępującą degrengoladę tej sceny. Spektakl poprowadzony dość topornie, uderzający kiczowatą scenografią, z niezbyt trafnym doborem solistów, uratowała orkiestra. To jednak za mało.

     Kiedy Janusz Pietkiewicz niespełna rok temu obejmował stanowisko szefa Teatru Wielkiego-Opery Narodowej, wyraźnie odciął się od polityki repertuarowej swojego poprzednika Mariusza Trelińskiego. Na konferencji prasowej z przekonaniem dzielił współczesny teatr operowy na dwa obozy. W pierwszym - złym - dominują ponoć reżyserzy, którzy eksperymentując z gatunkiem, sprzeniewierzają się operowej tradycji wykonawczej, nie szanują dyrygentów, śpiewaków i orkiestry, a nawet publiczności, proponują nieprzystojne rozwiązania sceniczne, epatują brzydotą i brutalnością. I takiej opery żąda tzw. publiczność festiwalowa, będąca wszak mniejszością, oraz paru krytyków. Obóz drugi - dobry - stanowi oazę estetycznego spokoju i reżyserskiej łagodności, krainę dzieł przyjaznych, należących do kanonu, pięknie wyśpiewanych i elegancko wygranych.

Nurt drugi, nazwany zgrabnie przez Pietkiewicza prima la musica, jest wedle niego wielbiony przez tzw. publiczność normalną, która w operze chce odpocząć od zgiełku dnia codziennego, posłuchać ładnej muzyki, popatrzeć na zjawiskowe stroje, słowem: poczuć się dobrze i wielkopańsko. Jedną ze sztandarowych realizacji wizji dyrektora miała być premiera najsłynniejszego dzieła Rossiniego. Szkoda, że tak dosłowną...

"Cyrulik sewilski", pokazany teraz warszawskiej publiczności, po raz pierwszy został wystawiony w Teatro Verdi we Florencji w 1994 roku. Realizacji scenicznej podjęło się dwóch Hiszpanów: reżyser José Carlos Plaza oraz architekt, malarz i projektant Sigfrido Martin-Begué. Po 13 latach od premiery spektaklu, który był kilkakrotnie we Włoszech wznawiany, szefostwo Teatru Wielkiego postanowiło załatać nim dziurę powstałą po odrzuceniu planów repertuarowych poprzedniej dyrekcji. Miast więc "Kopciuszka" Rossiniego w reżyserii Keitha Warnera, jednego z najwybitniejszych wizjonerów współczesnej opery, zaproponowano nam kuglarską interpretację "Cyrulika", pozbawioną subtelnej ironii podszytej sarkazmem i zawoalowanego cynizmu.

A przecież tych elementów w opowieści o chytrym golibrodzie Figarze, który za odpowiednią opłatą pomaga hrabiemu Almavivie zyskać względy Rozyny, a jednocześnie wyprowadzić w pole doktora Bartola, jej opiekuna i adoratora, jest sporo. Jednak skupiając się na dowcipie sytuacyjnym i rysując postaci karykaturalną kreską, Plaza - a właściwie Damiano Michieletto, włoski reżyser, który nadzorował przygotowanie polskiej premiery - uczynił z błyskotliwie napisanego libretta bezrefleksyjną farsę. Koncentrując się zbytnio na sitcomowych chwytach, realizatorzy nie stworzyli dzieła koherentnego. Narracyjny strumień co i rusz trafiał na przeszkody, czystość przebiegu zacierał inscenizacyjny chaos - jak w wielowątkowym finale aktu pierwszego - a kolejne epizody stanowiły raczej odrębne scenki rodzajowe aniżeli inteligentnie złożoną całość.

Nie pomogła scenografia i kostiumy. Martin-Begué ograniczył przestrzeń sceniczną łukami, które oplatają drzewa pomarańczy; ich owoce podczas burzy w drugim akcie świeciły się, nasuwając skojarzenia z kolorowymi żarówkami na wiejskim weselu. Banalne, quasi-surrealistyczne płótna, wycięte z dykty łódki, które niczym w teatrzyku marionetek pojawiały się znienacka na scenie, miały widza przenosić z sewilskich placów do wnętrz kamienic. Postaci przebrane były w stroje arlekinów, zrazu cieszące oko, ale po chwili drażniące nachalnością.

Z solistów najlepiej wypadł Dariusz Machej w roli Don Bartola. Dysponując giętkim głosem, śpiewak potrafił pokryć jego barwę chropowatym nalotem, nadając pokracznej postaci rys wybitnie komiczny. W tytułowej roli odnalazł się także Artur Ruciński, choć miejscami brakowało w jego interpretacji krągłego wieńczenia fraz, co nadrabiał świetnym warsztatem aktorskim. Macedoński tenor Blagoj Nacoski - hrabia Almaviva - przedstawił kreację nierówną. W lirycznych duetach z Rozyną pokazywał wprawdzie muzyczną wrażliwość i miękką barwę, jednak gdy partia pięła się w górny rejestr, musiał pomagać sobie dźwiękami, których nie ma w partyturze; również intonacja nie zawsze była należyta. W śpiewie Ukrainki Aliny Peretyatko, która wcieliła się w Rozynę, zachwycał rejestr średni, gorzej - ostro i przenikliwie - głos sopranistki brzmiał na dźwiękach wysokich. W premierowej obsadzie słabym ogniwem - chwiejność intonacyjna i brak rytmicznej dyscypliny - był Rafał Siwek, który realizował partię Don Bazylia.

Na słowa pochwały zasługuje za to orkiestra. Will Crutchfield prowadził muzyków gestem umiarkowanym, a mimo to uzyskał niezwykłą precyzję i sprawność zespołu. Finezyjnie kreślone frazy, wydobywane z instrumentacyjnego bogactwa partie solistów zaskakiwały niekiedy figlarnym dowcipem, innym razem poetycką melodyjnością.

"Cyrulik sewilski" był trzecią i ostatnią premierą operową w tym sezonie. Jeśli zauważyć, że "Iwona, księżniczka Burgunda" Zygmunta Krauzego została przeniesiona z Teatru Narodowego (tam miała prapremierę we wrześniu 2006 roku), a spektakl dla dzieci "W krainie Czarodziejskiego fletu" z muzyką Mozarta i według pomysłu Ryszarda Karczykowskiego w Polsce był już grany, bilans dla nowej dyrekcji nie będzie korzystny. Owszem, Janusz Pietkiewicz zasiadł na fotelu dyrektorskim w wakacje, więc na zaplanowanie sezonu nie miał wiele czasu. Pytanie tylko, czy zasiąść musiał, skoro jeszcze przed wakacjami Treliński uzyskał dobrą cenzurkę od ministra kultury, krytyka nie mogła wyjść z podziwu, że udało się skonstruować tak zróżnicowany, a jednocześnie ambitny repertuar z jedenastoma premierami, do Opery zaś zaczęła napływać nowa publiczność.

Okazało się jednak, że polityczne konotacje są ważniejsze od stworzenia w Warszawie teatru muzycznego na światowym poziomie. A taką gwarancję dawał Treliński, choć nie ukrywajmy, że powinien mieć u boku sprawnego menedżera, bo na administrowaniu instytucją z przerostem zatrudnienia się nie zna. Z rozmachem kreślonej wizji sezonu 2006/2007, obejmującej zarówno historyczne arcydzieła Czajkowskiego, Glucka, Moniuszki, Rossiniego, jak i kompozycje współczesne Griseya, Sciarrina, Szymańskiego, Xenakisa, nie da się porównać z ostatnimi miesiącami powtórzeń i wznowień. Trudno oprzeć się wrażeniu, że straciliśmy rok, że gwałtownie wyhamowaliśmy w doganianiu operowej Europy, że lepiej się czujemy w bezpiecznym towarzystwie prowincjonalnych teatrów, które wolą standardowe pozycje, bo łatwiej je sprzedać, aniżeli w gronie progresywnych gigantów, którzy - obok inscenizacji tradycyjnych - z odwagą podejmują dyskurs z operowym dziełem, drażnią widza, pobudzają go do myślenia.

Zostawmy jednak przeszłość. O wiele ważniejsze jest pytanie, jak będzie wyglądał kolejny sezon. Mimo obietnic, że pod koniec marca poznamy kalendarz wydarzeń do wakacji 2008 roku, plany repertuarowe owiane są nimbem tajemnicy. Podczas gdy od trzech miesięcy można w internecie zobaczyć dokładny program scen w Amsterdamie, Berlinie, Londynie, Paryżu, Pradze czy Wilnie, a większość z nich rozpoczęła już rezerwację biletów, na stronach opery warszawskiej najbardziej dynamicznym działem są sprostowania...

Od niespełna roku Janusz Pietkiewicz zapowiada, że sezon 2007/2008 będzie sezonem prawdziwie autorskim. Co to oznacza? Prawdopodobnie dyrektor chce realizować słynne dziesięć założeń własnego autorstwa, wśród których prym wiedzie zasada prima la musica, a kolejne w hierarchii ważności miejsce zajmuje prezentacja repertuaru polskiego. Ze szczątkowych informacji wiadomo, że odbędzie się osiem premier. Sezon otworzy wznowienie "Króla Rogera" w reżyserii Trelińskiego. W październiku Janusz Józefowicz wystawi "Zabobon, czyli Krakowiacy i Górale" Kurpińskiego, miesiąc później na scenie pojawią się "Opowieści Hoffmanna" Offenbacha, w grudniu odbędzie się prapremiera opery dla dzieci "Magiczny Doremik" Marty Ptaszyńskiej, a jeden ze spektakli przygotuje Michał Znaniecki. Pieśnią przyszłości jest prapremiera długo oczekiwanej opery "Qudsja Zaher" Szymańskiego, która miała być zrealizowana po wakacjach we współpracy z Warszawską Jesienią, ale została przesunięta na rok następny. W grudniu 2008 roku "Orfeusza i Eurydykę" Glucka ma przygotować Treliński, reżyser dostał także propozycję wystawienia "Luci mie traditrici" Sciarrina.

Takie są plany. Czy zostaną zrealizowane, zależy od czynników nie tylko artystycznych i finansowych, ale i politycznych. Bo przecież tych, których przywiała powyborcza zawierucha, ten sam wiatr może wywiać, a że tradycją w Polsce jest brak kontynuacji i niszczenie dokonań poprzedników, bój o pozycję Opery Narodowej przyjdzie toczyć jeszcze nie raz. Szkoda tylko, że cierpi na tym sztuka. Kto jednak z decydentów wie, co oznaczają włoskie słowa prima l'opera?



Daniel Cichy


    strona główna     artykuły prasowe