02-12-2007


i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Jedna fascynacja


Od półtora roku nie było na scenie Teatru Wielkiego tak udanej premiery. Przyzwoity poziom muzyczny i oryginalna inscenizacja to atuty „Opowieści Hoffmana” – spektaklu zrobionego z klasą, nowoczesnego, ale nie nowatorskiego.

     Wielbicieli opery przyzwyczajonych do paryskich salonów i weneckich gondoli w operze Jacquesa Offenbacha czeka rozczarowanie. Spektakl zrealizowany przez sławnego inscenizatora Harry’ego Kupfera jest ponury, o tragicznej wymowie, skoncentrowany na niemożliwości osiągnięcia szczęścia w miłości przez człowieka przeznaczonego do wyższych celów.

Hoffman prowadzony jest przez życie przez przyjaciela Niklasa, pod którego powierzchownością ukrywa się demon zmuszający poetę do tworzenia nawet w chwilach największego cierpienia. To wyjątkowe ujęcie postaci Niklasa Kupfer osiągnął przez obsadzenie w niej śpiewaka barytona, a nie jak to jest w tradycji muzycznej śpiewaczki mezzosopranu. Artur Ruciński, kreujący tę rolę, dobrze wcielił się w alter ego Hoffmana – nieodstępne, ale bezlitosne. Pięknie też zaśpiewał patetyczny finał.

Wszystko tu krąży wobec opozycji sztuka – miłość. Służą temu i znaczne skróty w partyturze, i środki, którymi reżyser posłużył się w kreowaniu fantastycznego świata „Opowieści Hoffmana”. Większość akcji opiera się na opowieści bohatera, która rozgrywa się w jednej przestrzeni modyfikowanej jedynie przez ruchome elementy. Salon fizyka Spalanzaniego (świetny Krzysztof Szmyt) staje się laboratorium. Wenecji w akcie Giuletty... nie ma, są Włochy jak z filmów Felliniego, miasto na wodzie pojawia się jedynie na ekranie telewizora. Wreszcie mieszkanie ojca Antonii, trzeciej miłości Hoffmana, w całości wypełnia biały fortepian, nad którym wiszą w powietrzu czerwone skrzypce – symbol nieskończonej miłości do muzyki i śpiewu, którą Antonia przypłaci życiem.

Nieustannie na drugim planie pojawia się maleńki pokoik garderoby primadonny Stelli, ostatniej kobiety uwielbianej przez tytułowego bohatera. Przypomina nam, że tak naprawdę wszystkie miłości wzięły się z jednej fascynacji. W spektaklu dzieje się dużo, czasem nawet za dużo, bo ciągły ruch rekwizytów i jeżdżących platform rozbija tkankę muzyczną. Z czasem szczęśliwie to szaleństwo zostaje opanowane, a przedstawienie naprawdę wciąga.

Nie udałoby się to bez wyrównanej obsady głównych ról. Występujący w roli Hoffmana Amerykanin Richard Troxell okazał się znakomitym aktorem i rzetelnym śpiewakiem, choć czasem jego głos zdawał się za słaby do tej partii. Claudio Otelli w rolach czarnych charakterów Lindorfa, Coppéliusa, Dapertutto i doktora Mirakle także lepiej sprostał zadaniom aktorskim niż wokalnym, bo rozporządza z natury głosem za lekkim do tych basowych partii. Najjaśniejszą gwiazdą obsady była Georgia Jarman, czyli Olympia, Giulietta, Antonia i Stella – wiarygodna w tak różnych partiach i śpiewająca pięknym sopranem. Szkoda, że bez blasku była muzyka docierająca z kanału. Tomasz Bugaj poprowadził orkiestrę ospale, bez dramatycznego napięcia, ale i bez lekkości przynależnej Offenbachowi.

Nie zmienia to faktu, że „opowieści Hoffmana” są chlubnym wyjątkiem w, niezbyt porywającym ostatnio, repertuarze Opery Narodowej.



Katarzyna K. Gardzina


    strona główna     recenzje premier