18 X 2004



Upiór lubi stać na pralce



"Tosce" w Operze Narodowej brakuje rzeczy zasadniczej - sensu. Akcję "Toski" przeniesiono tym razem w nasze czasy. Zabieg zastosował włoski reżyser Gianmaria Romagnoli, licząc być może, że w ten sposób ukryje brak talentu i profesjonalnych umiejętności. Prawda jednak wyszła na jaw już w pierwszym akcie.


   "Tosca" trudno poddaje się modnym trendom inscenizacyjnego uwspółcześniania operowej klasyki. Puccini wraz z autorami libretta osadził dzieło w autentycznych wnętrzach Rzymu, precyzyjnie określił czas zdarzeń i trudno tu cokolwiek zmienić. Jest to jednak możliwe, co udowodnił choćby kilka lat temu Nikolaus Lehnhoff w Amsterdamie. Bohaterkę "Toski" zmienił w gwiazdę dawnego kina, a ubrany w mundur Scarpia nieodparcie kojarzył się z Mussolinim. Faszystowski aparat ucisku i atmosfera erotycznego wyuzdania - cechy ważne dla dyktatury Duce - dodały dramaturgicznej wyrazistości akcji.

W warszawskiej "Tosce" z faktu, iż Scarpia używa laptopa, a na ekranie telewizyjnym podgląda torturowanie Cavaradossiego, nic nie wynika. W kluczowych momentach bohaterowie i tak zastygają w nieznośnych pozach, jakby to było wykonanie koncertowe. Inne pomysły reżysera, scenografa i autora kostiumów w jednej osobie, pozostają na poziomie teatru amatorskiego. Po scenie jeżdżą elementy dekoracji, parami chodzą zakonnice i księża, jest gwardia papieska, chórzystki przebrane za teatralne bileterki i tajni agenci w czarnych garniturach. Brakuje tylko jednego - sensu. W finale zaś widza czeka spotkanie z duchem Scarpii, upozowanym na specjalnie przygotowanej pralce automatycznej. Być może reżyser chciał nas pouczyć, iż wszelkie totalitarne upiory trzeba zwalczać na mokro.

Biedni są artyści, którzy muszą brać udział w takim przedsięwzięciu, tu zaś zaangażowano znanych w Europie wykonawców. Lepiej zaprezentował się skromniej reklamowany Giuseppe Gipali (Cavaradossi), dając przykład profesjonalnego śpiewania o dobrych włoskich tradycjach. Irina Gordei ujawniła całą potęgę głosu, któremu brakuje bogactwa odcieni. Przede wszystkim zaś nie stworzyła postaci kobiety zazdrosnej i porywczej, wyniosłej i uległej, przebiegłej i naiwnej, która dla miłości gotowa jest do największych poświęceń. Być może stałoby się inaczej, gdyby pomógł jej reżyser oraz dyrygent, ale Jacek Kaspszyk tym razem dbał głównie o to, by muzyka Pucciniego brzmiała głośno i rytmicznie.

Z rodzimych solistów w najtrudniejszej roli znalazł się Mikołaj Zalasiński, który jako Scarpia ucharakteryzowany na współczesnego Mefistofelesa musiał straszyć Toskę i widzów. Na dodatek, artysta wykreowany ostatnio na czołowego barytona Opery Narodowej, tym razem został obsadzony w roli ponad swe siły wokalne i zmagał się z nią z ogromnym trudem.

Tej premierze towarzyszyć musi istotna refleksja. Kiedy z Warszawy w świat pojechały inscenizacje Mariusza Trelińskiego, a rok temu wspaniały spektakl przywiózł do nas Achim Freyer, można było sądzić, iż spełniają się zapowiedzi dyrekcji Opery Narodowej, która chce ten teatr umieścić w centrum Europy. Niedawne doświadczenia z "Salome" Martina Otavy i obecne z "Toscą" spychają nas znowu na europejskie peryferie.

Giacomo Puccini "Tosca". Reżyseria i scenografia Gianmaria Romagnoli, dyrygent Jacek Kaspszyk, Teatr Wielki - Opera Narodowa, premiera 15 października.




    strona główna     recenzje premier