nr 262, 09-11-2007


i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Premiera goni premierę


    Nie tak dawno opisywaliśmy na tym miejscu przygotowane przez poznański Teatr Wielki pierwsze polskie przedstawienie zapomnianej przez wiele lat niemal zupełnie opery Giuseppe Verdiego "Stiffelio". Niewiele dni minęło, a już trzy inne teatry wystąpiły z premierami dzieł od dawna w naszym kraju nieoglądanych, co może stanowić dobrą wróżbę na rozpoczęty właśnie operowy sezon.

Tak więc kierowana przez dzielną i ambitną Ewę Michnik Opera Wrocławska zaprezentowała kolejną monumentalną inscenizację we wnętrzu gigantycznej Hali Stulecia (co już od szeregu lat stało się swoistą specjalnością tego teatru) wybierając tym razem "Borysa Godunowa" Modesta Musorgskiego. Ceniony w świecie, a lubujący się w scenicznych metaforach rosyjski reżyser Jurij Aleksandrow wespół ze scenografem Pawłem Dobrzyckim nadali temu przedstawieniu dość oryginalny, ale i nieco zagmatwany kształt.

Akcję ulokowali jak gdyby na kolejowym dworcu-symbolu przemieszczania się mas ludzkich; bohaterów ubrali - częściowo - we współczesne stroje, wędrownym mnichom wręczyli gitary. Dramat przeistaczał się chwilami w komedię i rozdrabniał na nie zawsze konsekwentne epizody. Nie wszystkim zapewne widzom trafiło to do przekonania, zwłaszcza że główna idea opery - mechanizm zdobywania władzy, jej konflikt z narodem, polityczne spiski oraz dramat sumienia władzy - wcale nie rysuje się tu na scenie dość jasno.

Od muzycznej natomiast strony mógł ten spektakl pod precyzyjną batutą Ewy Michnik przynieść kilkutysięcznej rzeszy odbiorców wiele satysfakcji. Bogusław Szynalski stworzył sugestywną postać cara pragnącego szczęścia ludu, lecz targanego wyrzutami sumienia na wspomnienie śmierci prawowitego następcy tronu zamordowanego niegdyś na jego rozkaz. Świetny tenor z Petersburga Leonid Zachożajew pięknie śpiewał samozwańczego carewicza Dymitra, w partii dumnej Maryny Mniszchówny błyszczała efektownie Elżbieta Kaczmarzyk-Janczak, a jako wędrowny mnich Wariaam wyróżniał się Wiktor Gorelikow.

Z kolei warszawski Teatr Wielki, czcząc 150-lecie śmierci Karola Kurpińskiego, niegdyś znakomitego swego dyrektora i zarazem najwybitniejszego twórcy polskiej opery przed Moniuszką, przypomniał jego uroczy wodewil pt. "Zabobon, czyli Krakowiacy i Górale" cieszący się swego czasu wielkim powodzeniem. Myśl była z pewnością słuszna, wystawa efektowna, choć nie przebiła... Mazowsza (nie zabrakło nawet żywego konia ciągnącego potężną furę ze zbożem!), głosów niektórych artystów jak Katarzyna Trylnik, Magdalena Idziak, czy Dariusz Machej słuchało się ze szczerą przyjemnością - a jednak przedstawienia tego nie zaliczy raczej nasz teatr do swoich szczególnych sukcesów. Padające bowiem ze sceny podobno zabawne teksty, zarówno śpiewane, jak mówione, były po prostu niezrozumiale dla słuchacza, brakowało autentycznie żywej akcji i wyraźnych powiązań między bohaterami, choć tu właśnie można się było po Januszu Józefowiczu spodziewać prawdziwych fajerwerków. Bardzo ładnie pod batutą Łukasza Borowicza grająca orkiestra, świetne chóry i efektowne tańce oraz barwna postać organisty Miechodmucha w interpretacji Mieczysława Miluna to, niestety, trochę za mało na to, by widzom przynieść rzeczywiście dobrą zabawę miast uczucia znużenia.

Wiele pysznej zabawy zgotowała natomiast swej publiczności (choć zapewne nie to było głównym celem realizatorów) Warszawska Opera Kameralna wystawiając mało znaną wczesną operę Verdiego "Rzekomy Stanisław, czyli dzień królowania". W Polsce miała ona jak dotychczas jedną tylko inscenizację (20 lat temu we Wrocławiu) - chyba niesłusznie, bo wiele tu świetnej muzyki zapowiadającej już w niejednym momencie przyszłe triumfy włoskiego mistrza, a w dodatku zakulisowym bohaterem jest... polski król Stanisław Leszczyński! W spektaklu WOK zaś za sprawą znakomitego reżysera Macieja Prusa dość zawiła akcja biegła żywo i dynamicznie. Tekst (co prawda włoski) podawali artyści z ujmującym pietyzmem i wyrazistością; eksponowane partie kawalera Belfiore (udającego właśnie króla Stanisława, by prawdziwego monarchę uchronić przed grożącym niebezpieczeństwem) oraz nieszczęśliwie zakochanego Edwarda znakomicie kreowali Robert Szpręgiel i Sylwester Smulczyński; Mirosława Tukalska zachwycała swym ślicznym sopranem jako urodziwa a podstępna markiza Poggio, zaś Andrzej Klimczak był żywiołowym i szczerze komicznym baronem Kelbarem. Nad muzyczną całością czuwał z należną precyzją i dynamiczną energią zarazem Ruben Silva. W rezultacie powstało znakomite i pełne uroku przedstawienie.



Teresa Grabowska, Józef Kański


    strona główna     recenzje premier